Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nikt o fińskich siatkarzach nie słyszał. W 1952 roku grali na mistrzostwach świata, trzy lata później na mistrzostwach Europy. Ale dostawali srogie lanie. Zresztą nie ma co się dziwić. Oddzielna fińska federacja siatkarska powstała dopiero w 1959 roku. A profesjonalna liga istnieje w tym kraju dopiero od 1994 roku.

Reklama

Po latach kolejnych klęsk i kompromitacji fińscy działacze poszli wreszcie po rozum do głowy. Zatrudnili włoskiego szkoleniowca Mauro Berruto. Trenera młodego, ambitnego, mającego już na swym koncie pracę w słynnym klubem Lube Banca Macerata. I od razu coś zaczęło się dziać. W 2005 roku Finowie zdołali awansować do turnieju finałowego Ligi Europejskiej (słabszy odpowiednik Ligi Światowej). Tam doszli aż do finału, w którym ulegli wielkiej reprezentacji Rosji. Europa zaczęła powoli dostrzegać ambitnych skandynawskich siatkarzy.

Dzisiejsza Finlandia to zespół nieobliczalny, zdolny do wszystkiego. Największym atutem zespołu jest doskonałe przygotowanie fizyczne, wzrost zawodników i silna zagrywka z wyskoku. Ponadto kolejni Finowie zaczęli wyjeżdżać od najlepszych lig europejskich. Obecnie za granicą gra siedmiu, część z nich w słynnej Serie A. Co przemawia na niekorzyść drużyny? Przede wszystkim brak ogrania na ważnych międzynarodowych imprezach. Także brak lidera z prawdziwego zdarzenia.

Dwa fińskie nazwiska skojarzyć mogą również polscy kibice. Rozgrywający Lassepeteri Laurila występował dwa lata w Jastrzębskim Węglu. Kariery wielkiej nie zrobił, grzeszył przeciętnością. Ale drugi "fiński transfer" był dużo bardziej trafiony. Środkowy Janne Heikkinen przeszedł przed ubiegłym sezonem do Skry Bełchatów. Szybko stał się czołowym zawodnikiem mistrza Polski oraz idolem kibiców.

Finowie grają turniej życia i pragną, by piękny sen trwał jak najdłużej. Ale Polacy są zdeterminowani. W drugiej fazie grupowej nasi zawodnicy muszą wygrać wszystkie trzy mecze, jeśli chcą grać o medale.