Wywiady, autografy, wspólne zdjęcia z fanami i tłum ludzi towarzyszący pani na każdym kroku. Jak pani czuje się z tym wszystkim?

Justyna Kowalczyk: To nie jest miłe (śmiech). Albo inaczej. To jest miłe - to wszystko, co się wokół mnie dzieje. Ale ja jestem osobą, która tak naprawdę cały czas spędza w lesie, biegam tam zupełnie sama. Więc gdy nagle naokoło pojawia się tylu ludzi chcących czegoś ode mnie, to ja się gubię, niepotrzebnie denerwuję. Choć wiem, że czasem jest to źle odbierane.

Reklama

Z boku wcale tego nie widać. Dla każdego znajduje pani chwilę czasu, miły uśmiech. Można wręcz odnieść wrażenie, że świetnie czuje się pani w roli gwiazdy.

A co ja mam zrobić? Wiem, że na zawody przyjeżdżają dzieciaki, marzną cały dzień, żeby mnie zobaczyć. I co, mam obrócić się i pójść sobie? Tak nie można.

>>>Szaleństwo o imieniu Justyna

Reklama

Społeczeństwo potrzebuje bohaterów. Czy uważa pani, że po małyszomanii teraz przyszedł czas na justynomanię?

Nie sądzę. Po pierwsze te manie już minęły. Absolutnie nie chciałabym obrażać zawodników uprawiających inne dyscypliny sportu, ale Adam czy Otylia Jędrzejczak trafili ze swoimi wielkimi sukcesami na czas, kiedy nie było nic, dlatego cała popularność skupiła się właśnie na nich. Poza tym wydaje mi się, że ja mam zbyt twardy charakter, żeby podążyły za mną tłumy. Czasem powiem kontrowersyjne rzeczy, a ludzie tego nie lubią. Jednak nie będę się zmieniać i mówić czegokolwiek pod publiczkę.

Reklama

Artur Boruc też tego nie robi, a na brak popularności nie narzeka.

Oj tak, od niego to jeszcze muszę się dużo uczyć (śmiech).

Na mistrzostwa Polski do Jakuszyc przyjechała pani samochodem prosto z Falun. Zdecydowała się pani na taką długą podróż na fali entuzjazmu po triumfie w Pucharze Świata czy też nie lubi pani latać samolotem?

Nie, to było zaplanowane. Było to trochę męczące. Mogłabym korzystać z samolotu, ale to nie jest takie proste. Mamy dwa samochody. Serwismeni ze sprzętem jadą jednym, a my z trenerem drugim - mercedesem viano - bardziej luksusowym od tego pierwszego. Przecież nie puszczę mojego trenera, który ma chory kręgosłup i chore serduszko samego, żeby jechał 1800 kilometrów.

Czy sukces osiągnięty w tym sezonie przełoży się na realne korzyści, na przykład na poprawę komfortu pracy?

Mam wielką nadzieję, że tak się stanie, że otrzymam dodatkowe środki dla chłopaków z mojego serwisu, którzy w tej chwili zarabiają naprawdę mało. Oni dla mnie pracują, bez nich nic bym nie zrobiła. Dlaczego więc ja mam mieć świetnie, a oni ciągle mają mieć kłopoty finansowe? Rafi teraz się żeni, Mateusz też jest u progu życia, ileż mogą być hobbystami? Dlatego gdy pojawia się jakiś sponsor, to zawsze zaznaczam, że chętnie podejmę współpracę, ale że oprócz mnie jest jeszcze moja drużyna. Ja tak naprawdę wygrywam pieniądze na zawodach Pucharu Świata, teraz dostałam jeszcze nagrody z ministerstw. Dla mnie to jest dużo. Wśród zawodowych sportowców nie jest popularne mówić, że wystarczy im pieniędzy, ale mi już naprawdę wystarczy (śmiech).

Wierzyć się nie chce, że jest pani tą samą nieznośną osobą, o której trener i serwismeni mówią, że czasem strasznie im dopieka.

Oj dopiekam, dopiekam, to jest fakt (śmiech). Jestem nerwowa. Ostatnio dostałam pytanie, czy nie potrzebuję psychologa, a to moje chłopaki go potrzebują, żeby móc dalej ze mną pracować (śmiech).

Bez poganiania źle pracują czy to pani lekko przesadza?

Gdybym nie była sportowcem, to byłabym pracoholikiem w jakiejś innej dziedzinie. Nie znoszę samozadowolenia. Nawet jeśli coś się robi dobrze, to ja chciałabym przeznaczyć na to jeszcze więcej czasu, bo zawsze wydaje mi się, że jest go za mało. Stojąc z boku, można odnieść wrażenie, że moje oskarżenia wobec chłopaków są trochę bezpodstawne, ale trzeba też brać pod uwagę mój ogromny stres, presję, która na mnie ciąży. I oni na szczęście to rozumieją. Czasem dobrze, a czasem troszkę gorzej (śmiech).

>>>Justyna zdobyła wszystko, co chciała

Ale zdaje sobie pani sprawę z tego, że po tegorocznych sukcesach oczekiwania opinii publicznej wobec pani są bardzo duże i że im bliżej będzie do igrzysk w Vancouver to ta presja będzie się zwiększać?

Na pewno będzie się zwiększać i mam nadzieję, że jej podołam. Staram się jednak patrzeć na to w ten sposób, że opinia publiczna nie jeździ 300 dni w roku na obozy, nie traci zdrowia, życia, prywatności. Opinia publiczna nie cofnie czasu, nie powie mi: Justyna, masz znowu 15 lat i możesz zacząć żyć sobie od nowa. To jest może trochę aroganckie podejście, ale jedyne, które może mnie uratować. Tak naprawdę największą presję mogę stworzyć sobie sama.

Niedawno mówiła pani, że marzy już o tym, by nie musieć biegać na nartach. Za panią ostatnie starty, ale czy nie żal kończyć tak udanego sezonu?

Będzie mi trochę smutno, bo zawsze jest trochę smutno, gdy kończy się to, co było dobre.

I co będzie pani robić w najbliższym czasie?

Teraz czeka mnie okres roztrenowania. Zaraz po świętach wielkanocnych jedziemy do Polanicy-Zdroju do jakiegoś sanatorium na leczenie. To będzie taki relaks. Oczywiście będę musiała tam coś robić, ale na pewno nie to, co robię na co dzień. Chodzi głównie o jakąś gimnastykę, bo mam bardzo duży kłopot z kręgosłupem. Co roku jeździmy na takie zgrupowania regeneracyjne, zgodnie z wytycznymi Ministerstwa Sportu, bardzo zresztą słusznymi. W sanatorium będziemy dwa tygodnie, potem mam dwa tygodnie na studia, a połowie maja wyjeżdżamy już do Sierra Nevada, gdzie rozpoczniemy normalne przygotowania do sezonu.

Czyli jedyny wypoczynek to 10 dni między mistrzostwami Polski a świętami? Nie planuje pani żadnego urlopu?

Zależy, co kto uważa za urlop. Ja nie uważam za urlop wyjazdu gdzieś tam do jakiegoś hotelu, bo ciągle żyję w hotelach. Mnie to już nie bawi. Czasem chce mi się płakać, jak znowu muszę się pakować, a ciągle muszę to robić. Najbardziej lubię po prostu pojechać do domu i to jest dla mnie urlop, naprawdę.

A jak to jest z pani studiami?

Został mi już tylko jeden egzamin, więc w tym roku powinny się one zakończyć. Już albo dopiero. Mama w końcu będzie zadowolona (śmiech).

To prawda, że zamierza pani kontynuować naukę?

Tak. Albo otworzę przewód doktorski, albo pomyślę o nowym kierunku na AWF. Najprawdopodobniej będzie to zarządzanie i marketing. Ale najpierw trzeba zakończyć jedno, żeby myśleć o drugim. Na pewno jednak będę się uczyć dalej.

Jak znajduje pani motywację, by w takim natłoku zajęć łączyć jeszcze sport z nauką?

Bez trudu, bo tak naprawdę moja nauka dotyczy spraw, które na co dzień są mi bardzo potrzebne. Wiedzy, którą w połowie posiadam, a w połowie dopiero chciałabym poznać. Przecież na tym właśnie polega sport, by potrafić odczytać swój organizm. To jest pierwsza i najważniejsza rzecz. Skoro więc i tak muszę to zrobić, to dlaczego nie pogodzić jednego z drugim?

>>>Małysz zadzwonił do Kowalczyk z gratulacjami

W ubiegłym sezonie potrafiła pani połączyć dwukrotne zwycięstwo w mistrzostwach świata ze zdobyciem małej i wielkiej Kryształowej Kuli. Kiedy uwierzyła pani, że może to się udać?

Miałam na to czas. Przyjeżdżając do Falun, wiedziałam, że straty są absolutnie do odrobienia. Ale paradoksalnie ten ostatni bieg bardzo mnie męczył. Dawno już nie było podobnego. To był mój najsłabszy bieg w tym sezonie. Zupełnie tak, jakbym tę Kryształową Kulę dźwigała już na plecach i bardzo by mi ona ciążyła. Pomyślałam sobie nawet: żebyś nie była taka zadowolona z siebie i szczęśliwa, to masz tu nauczkę na sam koniec.

Czy przed sezonem w ogóle marzyła pani o tak znakomitych wynikach?

W sierpniu mieliśmy zawody na rolkach klasykiem w moim ulubionym Otepaeae. Rano miałyśmy sprint, który wygrałam bez żadnych problemów. Po południu było 10 km klasykiem i wygrałam z przewagą 40 sekund nad Virpi Kuitunen. A to przecież był jej dystans. Dlatego wiedzieliśmy, że jestem w formie, wszyscy o tym wiedzieli. Cierpliwie czekaliśmy więc na wyniki. Bo to jest takie koło, jeśli nie popełni się żadnych błędów, to po pół roku powinno dojść się do tej samej dyspozycji.

Pani była jednak w formie przez cały sezon.

U nas jest tak, że jak jesteś dobrze przygotowany do sezonu, jeśli jest ta baza, którą wypracujesz w lecie, a także w kilku poprzednich latach, i nie przeszarżujesz, do pierwszych czterech, pięciu startów podejdziesz spokojnie, to później forma spokojnie pójdzie w górę i powinna długo się utrzymać. I mi pięknie się utrzymała. Przede wszystkim nie przeszkodziła mi żadna choroba, co jest bardzo ważne.

Kiedy podejmuje pani decyzję, że czas zaatakować? Czy wynika to ze z góry zaplanowanej taktyki czy też rozwoju sytuacji na trasie?

Ogólnie rzecz biorąc, ze mną sytuacja jest prosta. Tam gdzie jest największy podbieg, tam trzeba atakować, i tak właśnie było w Libercu. Oczywiście ustalamy z trenerem także taktykę biegu, rozmawiamy na ten temat bardzo dużo, ale tak prawdę mówiąc, to często te nasze ustalenia „idą się paść”, bo bieg rozegrał się zupełnie inaczej, niż to zakładaliśmy. Dlatego bez przerwy trzeba mieć oczy wokół głowy i czuć ten swój organizm. I patrzeć, z kim się biegnie w danym momencie. Na przykład Steirę mogłam sobie zostawić na sam koniec, ale jeżeli byłaby to Follis czy Saarinen, to trzeba by było uciekać i męczyć je na każdym podbiegu, bo na finiszu mogłabym mieć z nimi kłopoty.

Czy w czasie biegu ogląda się pani na rywalki?

Tak właśnie straciłam złoto olimpijskie - zaczęłam się obracać. Nie wolno się obracać. Z tym najbardziej walczę.

Na finiszu owszem. Ale czy walcząc na trasie, gdy meta jest jeszcze daleko, nie zerka pani na przeciwniczki? Jak wyglądają, czy są już zmęczone, czy ciągle świeże?

U nas nie widać po twarzy, czy ktoś jest mniej, czy bardziej zmęczony. Wszystkie sapiemy, wszystkie mamy zaczerwienione twarze i przekrwione oczy. Już bardziej w kondycji rywalek można zorientować się po ruchach. Jak znasz dobrze ich technikę i widzisz, że któraś bardziej się kładzie, to znaczy, że już tam z nią nie tak, że bardziej się męczy. Podobnie jest na podbiegach. Jeśli widzisz, że rywalka nie dotrzymuje kroku, choćby nieznacznie, o 30 centymetrów, to znaczy, że jeszcze sekundka i już odpadnie.

Katerina Neumannova niedawno wychwalała panią w jednym z wywiadów pod same niebiosa. Mówiła, że dokonała pani cudu, że co roku jest pani coraz lepsza.

Ja też bym wychwalała zawodniczkę, która wygrywa. Rzeczywiście w moim życiu sportowym wszystko pięknie się układa. Za granicą, bo w Polsce to troszkę inaczej wygląda, jestem osobą bardzo szanowaną. Cenią mnie za to, jak ciężko pracuję i jak długą drogę przeszłam. Bardzo mnie to cieszy, ja też szanuję dziewczyny, które dochodzą do sukcesów ciężką pracą. Ten nasz sport jest taki troszkę niewdzięczny. Ciężki, nieładny czasem, jak jesteśmy bardzo zmęczone. Niestety. Oczywiście patrzymy, jak wyglądamy, ale gdy walczymy na trasie to nie ma możliwości myśleć o pięknych pozach (śmiech).

Ciągle się pani doskonali. Ponoć podpatruje pani nawet Bjoerndalena.

Nie jestem jedyna, bo wszyscy podpatrują siebie nawzajem. Na przykład technika łyżwowa Adrianny Follis, szczególnie na finiszu, to dla mnie jest chyba szczyt nie do osiągnięcia, choć popatrzeć zawsze można. Z kolei one patrzą na mój klasyk i mówią, że to jest coś, czego nigdy nie powtórzą, a bardzo by chciały. Nigdy nie zobaczycie jednak narciarzy biegających tak samo, w końcu mamy różne budowy ciała, inaczej rozłożone są najmocniejsze i najsłabsze jego partie. Wszyscy biegają trochę koślawo, jedni mniej, inni bardziej. Liczy się to, kto szybciej dobiega do mety.