W sobotę na normalnej skoczni w Whistler pochodzący z Wisły narciarz został wicemistrzem olimpijskim. Wcześniej pod wodzą Lepistoe sięgnął po mistrzostwo świata w Sapporo w 2007 roku.

PAP: Czuje się pan cudotwórcą?

Hannu Lepistoe: Nie, bo ten sukces to praca grupy ludzi. Nie zrobiłem tego sam. Nie można zapomnieć o zasługach Roberta Matei i Maćka Maciusiaka, ale przede wszystkim samego Adama. Przecież to on skakał, on wywalczył medal.

Srebro zadawala?

Reklama

Tak, czuję się bardzo zadowolony.

Reklama

Ale przed igrzyskami wspominał pan o złocie...

Tak? To wycofuję się z tego, co powiedziałem przed chwilą. Jestem prawie zadowolony.

Czyli jednak celem był złoty medal?

Przed takimi zawodnikami, jak Adam, trzeba stawiać najwyższe cele. Jednocześnie trzeba być ostrożnym, bo to jest tylko sport i wszystko może się wydarzyć. Nigdy nie można przewidzieć warunków atmosferycznych i formy rywali.

Porównuje pan trofea zdobyte z Małyszem z innymi, które ma pan w trenerskim dorobku?

Reklama

Są dla mnie najważniejsze trofea. To pierwszy przypadek w mojej pracy szkoleniowej, że trenuję indywidualne z jednym zawodnikiem. Wspólnie stworzyliśmy jakiś plan i sami krok po kroku go realizowaliśmy. To było tylko nasze ryzyko, czy się uda...

Praca z Polakiem to najtrudniejsze zadanie w karierze?

Najtrudniejsze to może nie, ale na pewno najbardziej odpowiedzialne. Nie stał za nami żaden wielki sztab. Gdy pracowałem z Finami, mieliśmy grupę, która liczyła kilkadziesiąt osób. Tu był Małysz, Mateja, Maciusiak i ja. Poza tym, takiej presji jak w Polsce nie spotkałem nigdy wcześniej.

Można się do tego przyzwyczaić?

Byłem na to przygotowany, wiem ile dla Polaków znaczy Małysz. Z drugiej strony wiedziałem, że stać go na medal olimpijski. Mówiłem o tym otwarcie.

Jak ocenia pan sobotni konkurs?

Dziwnie się ułożył. Schlierenzauer miał słaby pierwszy skok, Adam skakał równo, na wysokim poziomie, ale Ammann był zdecydowanie najlepszy. Nie do pokonania. Drobnostki decydują, który z tej trójki wygrywa. Wszystko musi zagrać w jednym momencie. Ammann wykazał się przede wszystkim bardzo silną psychiką. Od początku sezonu nie zepsuł chyba żadnego skoku.

Po finałowej próbie Małysz objął prowadzenie i medal był pewny. Co pan wtedy pomyślał?

Że się udało. Czułem wielką ulgę.

Czytaj dalej >>>



Jego najwyższa forma przyszła w najbardziej odpowiednim momencie. Jak to się robi?

To nie do końca tak. Zakładaliśmy, że równą, wysoką formę Adam będzie prezentował od początku sezonu. Kontuzja, jakiej nabawił się we wrześniu, to jednak uniemożliwiła. Cały plan nagle runął. Musieliśmy wszystko na nowo budować. Wtedy powiedzieliśmy sobie, że stawiamy wszystko na jedną kartę i najważniejsze są igrzyska. Obawiałem się, że nie zdążymy, bo czasu było naprawdę mało, ale wystarczyło.

Rozmawiał pan już z Adamem o dalszej współpracy?

Nie poruszaliśmy tego tematu. Najważniejsze były dla nas igrzyska w Vancouver, a na temat przyszłości nie zamieniliśmy ani słowa.

A jak wam się pracowało do tej pory?

Idealnie. Praca z nim to sama przyjemność. Adama bardzo łatwo prowadzić. Nie stwarzał nigdy żadnych problemów, nie robił głupot ani nie krytykował na boku. Jak coś mu się nie podobało to mówił o tym otwarcie.

I wielokrotnie powtarzał, że ufa panu bezgranicznie...

Zauważyłem. Czasami, gdy użyłem nie do końca odpowiednich słów, nie wytłumaczyłem dokładnie o co mi chodzi, on i tak bez mrugnięcia okiem wykonywał moje polecenia. Pół żartem, pół serio przyznam, że to może być niebezpieczne... Dzięki niemu nauczyłem się uważać na to, co mówię.