Ma pani kompleks Isinbajewej?
Nie. Wiem, że można z nią powalczyć. I teraz w Walencji, i latem w Pekinie. Jeszcze w ubiegłym sezonie wszystkim dziewczynom wydawało się, że Jelena jest poza zasięgiem. A okazało się, że jeżeli któraś z nas skoczy 4,80, to może jej zagrozić w konkursie. Wtedy stawia się Jelenę w sytuacji, w której bywa bardzo rzadko. I nie wiadomo, jak się zachowa. Albo się zmobilizuje i skoczy jeszcze wyżej, albo straci głowę.
5 metrów to wynik zarezerwowany dla Isinbajewej?
Kiedy Jelena pokonała tę wysokość, wiele dziewczyn myślało, że już, zaraz skoczą tyle samo. Ja nigdy tak nie myślałam. Wiem, ile sił i emocji kosztuje mnie skakanie 4,70. Jelena jest silna, odważna, nauczono ją dobrze biegać i skakać idealną dla niej techniką. Do tego jest fenomenalna akrobatycznie, bo uprawiała gimnastykę. Fieofanowa niby też, ale tu decyduje wzrost. Fieofanowej brakuje centymetrów, ma więc niższy uchwyt i skacze na krótszych tyczkach.
Pani brakuje przygotowania gimnastycznego, jest pani drobna, do niedawna miała pani anemię. Jakim cudem została pani wicemistrzynią świata w tak ciężkiej konkurencji?
Wymieniać można dalej - z czołówki światowej jestem najsłabsza siłowo. Nie jestem specjalnie szybka na rozbiegu. Gimnastycznie raczej słaba. Mam lęk wysokości, kiedyś w momencie odbicia i uginania tyczki zamykałam oczy. Zrobiono mi też korekcję wzroku. Czasami nie czuję się pewnie, bo mam załamania światła i nie widzę dołka do założenia tyczki.
To kto panią dopuścił do zawodowego sportu?
Wszystkie braki nadrabiam bardzo dobrą koordynacją. Podobno mam też głowę do sportu, potrafię kontrolować emocje. Ale najważniejsze było to, że w końcu zadbałam o zdrowie. Przez lata nikt nie zbadał, skąd się biorą moje problemy. Wszyscy chcieli im zapobiegać, a nie szukali przyczyn. Mam pretensje do lekarzy, którzy mnie prowadzili. W 2003 r. po bardzo ciężkim treningu nie przybyło mi w ogóle masy mięśniowej. Cała praca poszła w komin. Wtedy rozpoczęłam współpracę z doktorem Biegańskim, który wcześniej był lekarzem koszykarek. Położyłam się do szpitala, zrobiłam wszystkie badania łącznie z moją ulubioną gastroskopią. I wyszło na to, że mam chorą tarczycę. Dzisiaj ratuje mnie jedna mała pastylka, którą muszę brać codziennie rano do końca życia. Stabilizuje pracę tarczycy i całego organizmu. I jakoś skaczę.
Bardzo długo była pani najlepsza w Polsce, potem pojawiła się Anna Rogowska i zabrała pani rekord Polski. Nie lubicie się?
Znałyśmy się bardzo długo, bo trenowałyśmy w jednej grupie. Wiedziałam, że prędzej czy później Ania wyskoczy. Nie ukrywam, że na początku byłam zdenerwowana. Do tego pojawiło się kilka dziwnych komentarzy i tekstów na nasz temat. Ktoś coś przekręcił, druga to czytała i zastanawiała się, o co chodzi. Czasami trudno było się połapać, co jest prawdą, a co nie. Podczas igrzysk porównano relacje między mną a Anią do tych między Isinbajewą i Fieofanową, które się nie znoszą. Nie mówią sobie nawet "cześć".
Wy sobie mówicie?
Oczywiście, nigdy nie było między nami spięć.
Rogowska zabrała pani w Atenach medal olimpijski. Bardzo bolało?
Bolałoby tak samo, gdyby medal wywalczyła jakaś inna dziewczyna. Byłam kandydatką do medalu, sama siebie widziałam w tej roli. I zagubiłam się. Trener kazał coś zmienić w skokach, ja powiedziałam, że może po kolejnej próbie i w końcu było za późno. Moja wina. Bolało strasznie. Zrobiłam wtedy wszystko, żeby stanąć na podium. Łącznie z zawieszeniem studiów na ostatnim roku. A rok później zmieniał się tok studiów z czteroletnich na pięcioletnie, więc ryzykowałam, że nigdy ich nie skończę.
Co w takim razie myśli pani przed igrzyskami w Pekinie? Teraz albo nigdy?
Nie chcę tak myśleć. To cztery lata temu mówiłam sobie, że musi się udać. Sport jest przedstawiany jako przygoda. A to jest normalna praca, walka o byt. Zwłaszcza w dyscyplinach olimpijskich. Medal to przyszłość. Wtedy uważałam, że bez tego medalu nie poradzę sobie w życiu. To mnie zgubiło.
Chciała pani rzucić skakanie?
Dwa tygodnie później poprawiłam rekord Polski, uzyskałam 4,72 w pierwszej próbie, co dawało medal na igrzyskach. Była euforia, ale i ból - dlaczego dopiero teraz. Nie chciało mi się wracać do sportu. Ale wszyscy wkładali mi do głowy, że muszę skakać. Przygotowałam się do jeszcze jednego sezonu, który przyniósł mi wicemistrzostwo świata. A rok temu, po kontuzji, skoczyłam 4,82.
Dlaczego trenują panią ludzie ze Wschodu?
Dogaduję się z nimi. Moje wyobrażenie o skoku o tyczce jest zbliżone do ich spojrzenia na ten sport.
Trener Kaliniczenko to pani kolega?
Przyjaciel.
Kłócicie się?
I to jak. Emocji jest pełno. Czasami miło o tym gawędzimy, czasami rozmowy są ostre, nawet bardzo. Ja najczęściej pokrzyczę, a trener potrafi wyjść z hali. Wypali papierosa i wraca. Na szczeście nikt nie obraża się na długo. Jeżeli coś mi nie odpowiada, to otwarcię o tym mówię. Trenuję już 14 lat i wiem, czy coś mogę zrobić, czy nie. Trener naprawdę ma ciężko.
Mówi pani coś do tyczki? Krzyczy pani na nią?
Co najwyżej proszę ją, żeby mi pomogła. Krzyczę na siebie. "Ty głupia, dlaczego to zrobiłaś tak, a nie inaczej".
Tyczki to uciążliwy bagaż, a pani podróżuje z nimi po całym świecie.
Na każde zawody wożę 6 albo 7 tyczek, cała paczka waży ok 20 kg. Na szczęście mam trenera dżentelmena, który nosi je za mną. Ale kiedy jestem sama, zarzucam je jedną ręką na bark i maszeruję. Kupując bilet na samolot trzeba znaleźć lot, który przyjmie tyczki na pokład. Czasami luk jest za krótki, czasami bagaże pakują w kontenery. Wtedy nie jadę na zawody. Albo jadę i czekam, aż tyczki dolecą. Jeżeli nie, to skaczę na pożyczonych od Fabiany Murer, która ma warunki podobne do moich. Kiedy mogę, jadę na zawody samochodem. Kupując pierwsze auto w życiu, zwracałam uwagę tylko na jedno - musiało mieć co najmniej 4 m długości, żeby na dachu spokojnie przewozić tyczki, oczywiście z zawieszoną czerwoną chorągiewką. Zgodnie z przepisami bagaż może wystawać tylko 1,5 m z przodu i tyle samo z tyłu. Maluch odpada, ale teraz jeżdżę Chryslerem Grand Voyagerem i nie mam tego problemu.
Dlaczego startuje pani w Walencji?
Wszystkie tyczkarki tam jadą. Isinbajewa, Fieofanowa, Stuczynski - żadna nie odpuszcza sezonu halowego. Moje przygotowania do igrzysk nic na tym nie ucierpią. Czuję, że powinnam tam skakać, chwycić twardszą tyczkę, spróbować wyższego uchwytu. Jestem w dobrej dyspozycji i liczę na dobry start w Walencji.
Czyli na medal?
Wynik powyżej 4,70 m i medal. Jaki? Jak Bóg da. Ja walczę o wszystko. Jelena skoczyła ostatnio 4,61 m i każda z nas nabiera apetytu, żeby z nią powalczyć na wielkiej imprezie. Tyczka to trochę ekstremalny sport. Wymaga odwagi. A im człowiek starszy, tym więcej widzi zagrożeń. Swoją liczbę skoków trzeba oddać, żeby nabrać pewności siebie.
W Stanach prawie co roku ktoś ginie, skacząc o tyczce.
Bo tam w szkołach nie ma wyspecjalizowanych trenerów do skoku o tyczce. Jeden człowiek ma przydzieloną całą grupę, nad którą musi zapanaować. To w takich sytuacjach dochodzi do wypadków. Wiele lat temu miałam zaproszenie z amerykańskiej uczelni. Kiedy przeczytałam w folderze, kto ma mnie trenować, podziękowałam. I nie żałuję. Tylko fachowcy wiedzą, jak prowadzić zawodnika, by ten sport był bezpieczny.