Liga Światowa siatkarzy stworzona została w 1990 roku w tym samym celu, co jedna z piosenek legendarnej Republiki - dla pieniędzy. Zwłaszcza w tym sezonie większość trenerów najchętniej by z niej zrezygnowała, a tymczasem, zamiast przygotowywać się w spokoju do startu w igrzyskach, musi mierzyć siły z najlepszymi. I to po sześciu tygodniach męczących, interkontynentalnych podróży.

Reklama

"Nadal pracujemy nad formą" - powiedział DZIENNIKOWI przed turniejem trener Raul Lozano. Od razu uznał też za stosowne uspokoić polskich kibiców ewentualnymi porażkami: "Jeśli któregoś z moich zawodników będzie coś bolało - nie zagra w Rio. Poza tym będziemy nadal ciężko trenować".

Zajęcia w siłowni mogą odbić się na dyspozycji Polaków w pierwszych dwóch spotkaniach, ale powinny zaprocentować w Pekinie. Dla naszych siatkarzy gra toczy się o odzyskanie mentalności zwycięzców. Przed rokiem, to właśnie ona i seria 14 kolejnych zwycięstw miała wprowadzić ekipę Raula Lozano na pierwsze w historii medalowe miejsce w Lidze Światowej ale skończyło się zaledwie na 4. lokacie.

Teraz Polacy grają w LŚ po raz 11., w finałowym turnieju po raz 5. i jednak liczą po cichu na medal. Choćby brązowy, bo po tym co pokazały wczoraj Brazylia i Rosja (gospodarze pokonali rywali 3:0) wydaje się, że to właśnie te dwie potęgi zagrają w finale.

Reklama

Dzisiejszy mecz z USA będzie też okazją dla Mariusza Wlazłego, by wziąć rewanż na Claytonie Stanleyu. Obaj zaliczani są do najlepszych atakujących świata, obaj nadają piłce prędkość niemal 130 km/h. Amerykański atakujący przypomina boksera wagi ciężkiej, podczas gdy Polak raczej skoczka wzwyż. W kwietniowym półfinale Ligi Mistrzów górą było Dynamo Kazań, płacące Stanleyowi prawie milion dolarów rocznie. Teraz triumfować może Wlazły, zbliżając się też do 15 tys. dolarów nagrody dla najlepszego atakującego turnieju i 30 tys. dol. dla najlepiej punktującego.