Prognozy pogody, o których tyle mówili organizatorzy naszych zawodów Pucharu Świata, tym razem się sprawdziły. Punktualnie o godzinej 13 wiatr trochę się uspokoił. Zaatakowała za to śnieżyca, ale nie przeszkodziła w rozegraniu serii próbnej. Małysz skoczył w niej bardzo dobrze. 127,5 metra było trzecim wynikiem. Lepsi, ale tylko trochę, byli Tom Hilde (128 m) i Thomas Morgenstern (129 m). "Szkoda, że to nie konkurs" - żałowali kibice.

Reklama

Tymczasem w rozpoczętych zgodnie z planem zawodach wcale nie było gorzej. Niesiony dopingiem fanów Małysz poleciał 133,5 metra i objął prowadzenie w serii. Dostał też świetne noty za styl, dzięki czemu nie wyprzedzali go nawet rywale lądujący nieco dalej. Na półmetku zawodów przed nim byli tylko ci, którzy oddawali już wyraźnie dłuższe skoki od naszego reprezentanta - Anders Bardal, Morgenstern i Simon Ammann.

Równie szczęśliwy co kibice był w tym momencie dyrektor Pucharu Świata Walter Hofer. Austriak rzucił się na szyję Lechowi Nadarkiewiczowi. Równie mocno co dyrektora Komitetu Organizacyjnego wyściskał Andrzeja Kozaka, szefa imprezy.

Zaraz na początku serii finałowej o tym, jak nieprzewidywalne i niesprawiedliwe mogą być skoki narciarskie, przekonał się Kamil Stoch. Drugi z polskich zawodników, który awansował do drugiej serii, mimo skróconego rozbiegu oddał fantastyczny skok. Poleciał 131,5 m i na pewno zająłby lepsze niż 25. miejsce. Gdy odpiął narty, cieszył się jak po zwycięstwie.

Reklama

Jego radość nie trwała długo. Ze względu na zmianę warunków jury błyskawicznie zdecydowało o obniżeniu po po raz kolejny belki i o ponownym rozpoczęciu finału. Stoch popędził w stronę wyciągu, wykrzykując po drodze mało cenzuralne słowa. Niestety, zanim dotarł do celu, zapadła decyzja o przerwaniu konkursu.

Ten niedzielny konkurs miał się odbyć w sobotę. Tego dnia jednak na Wielkiej Krokwi nie dało się skakać. Setki łopoczących na wietrze flag wyglądały przepięknie, ale pokazywały, jak mocne są podmuchy. Najpierw odwołano więc serię próbną, a potem o 45 minut przełożono rozpoczęcie konkursu. W tym czasie zawodnicy zamiast rozgrzewać się przed zawodami wyszli na zeskok, przywitali się z kibicami i zabawiali nudzącą się publiczność.

Gdy jury zdecydowało o odwołaniu konkursu, błyskawicznie wrócili do hotelu. Nie pojechali jednak do domów. Spodziewając się kłopotów z pogodą, Polacy od piątku prowadzili negocjacje ze wszystkimi ekipami w sprawie przełożenia konkursu na następny dzień. Choć wydawało się to niemożliwe, udało im się. Największy opór stawiali Finowie, którzy woleli szykować się do wyprawy do Japonii. Ale przekonał ich pracujący z reprezentacją Norwegii rodak Mika Kojonkoski. "Nie możemy zrobić tego tym kibicom, musimy wszyscy zostać" - stwierdził.

Reklama

Drużyny przekonał też pewnie argument, że to organizatorzy zawodów poniosą koszty zmian rezerwacji biletów samolotowych do Japonii. "Trenerzy poprosili nas o pomoc w ich przebukowaniu. Poszli nam na rękę i chwała im za to. Jest też taka pociecha, że jeśli zawody uda się przeprowadzić, to w radosnej atmosferze. Nie będzie już obowiązywała żałoba narodowa. Co prawda artyści nie mogą zostać na niedzielę, ale mamy wspaniałych prowadzących i najlepszą publiczność na świecie. Oni żyją skokami" - mówił Lech Nadarkiewicz.

To nie jedyne dodatkowe koszty poniesione przez organizatorów. Trzeba było zapłacić między innymi za jeszcze jeden dzień pracy ochroniarzy oraz rozkładane trybuny. Ale chyba było warto. Kibice wychodzili spod Wielkiej Krokwi zadowoleni, bo wreszcie znów zobaczyli uśmiechniętego Adama Małysza.