"Od miesiąca w Orlando jest moja mama, była siatkarka. Zaprowadziła porządek w domu, zadbała też o moje wyżywienie. Pożeram codziennie góry pierogów, kotletów schabowych i kapusty. Cieszę się, że była na trybunach w momencie, gdy stałem się trzecim Polakiem, który zadebiutował w NBA" - mówi "Dziennikowi" Marcin Gortat. Środkowy Orlando Magic w swoim pierwszym meczu w najlepszej koszykarskiej lidze świata zdobył dwa punkty i zanotował jedną zbiórkę.

Reklama

Łodzianin na swój debiut musiał czekać 61 meczów, w czasie których tylko dwa razy usiadł na ławce rezerwowych. Resztę czasu spędzał ubrany w garnitur, na miejscach dla graczy znajdujących się na liście "nieaktywnych". Zaczęły się nawet pojawiać głosy, że po sezonie Orlando zrezygnuje z Polaka.

"Ja się o swoją przyszłość nie boję, jestem przekonany, że Magic zatrzymają mnie na kolejne sezony. Nie po to wyłożyli za mnie pół miliona dolarów odstępnego, ściągając z Kolonii, nie po to inwestują w moje szkolenia i zajmują się mną na treningach, by zerwać umowę po jednym sezonie bez gry. I to tym pierwszym, w którym zawsze zawodnicy traktowani są gorzej niż plankton w jeziorze. Każdy przypomina ci, że jesteś rookie, że nic nie umiesz i że na razie musisz się uczyć, a dopiero potem może pograsz. Dlatego cieszę się, że wreszcie dostałem swoją szansę" - opowiada Gortat, który na rozmowę z "Dziennikiem" miał czas dopiero po jednym z obowiązkowych szkoleń dla debiutantów.

"Mówią nam na nich, jak unikać narkotyków, jak nie wpaść w kłopoty z prawem, jak radzić sobie z popularnością. Na pierwszych wyjaśniali nawet, jak posługiwać się nożem i widelcem, jak wiązać krawat i zachowywać się na ekskluzywnych przyjęciach. A ja to wiem" - śmieje się polski koszykarz.

Reklama

Gortat jest synem dwukrotnego brązowego medalisty olimpijskiego w boksie, Janusza. Gdy był młody często jeździł z ojcem na obozy kadry narodowej. Tam nauczył się między innymi odporności na stres i - jak sam mówi - twardości.

"Poza tym wychowałem się na Bałutach, a to taka dzielnica Łodzi, gdzie nie można być mięczakiem. Dlatego nawet wchodząc na boisko w tym meczu przeciwko New York Knicks pomyślałem sobie, że jeśli nie ogram jeden na jeden Eddy'ego Curry, przeciwko któremu miałem walczyć, to ze wstydu przyjdzie mi chyba wrócić do Łodzi i grać w drugiej lidze. Nie mogłem do tego dopuścić, więc gdy wreszcie dostałem piłkę odwróciłem się do gościa, minąłem i trafiłem do kosza. Curry to nie byle kto, ma prawie pół tysiąca meczów w NBA na koncie, ale teraz waży 130 kilo i brak mu szybkości. Wykorzystałem to, takiego miśka nie mogłem nie objechać" - swobodnie opowiada Marcin Gortat.

Nie kryje też, co powiedzieli mu trenerzy, z którymi pracuje. Jednym z nich jest Patrick Ewing, przed laty gwiazda Knicks i całej ligi. "Najczęściej doradza mi Brendon Malone, który był w sztabie trenerskim Detroit Pistons, gdy dwa razy zdobywali mistrzostwo. Teraz nie powiedział niemal nic. Rzucił tylko: graj twardo, nie bój się nikogo, rób swoje, a będzie dobrze. Bardziej pomogły mi spostrzeżenia Patricka Ewinga. Cały mecz podpowiadał Dwightowi Howardowi, jak powinien grać przeciwko Curry'emu, bo początkowo szło mu ciężko. Pat siedział obok mnie i komentował poczynania Dwighta. Potem zaczął mówić, co ja mam robić, jak wejdę na boisko. Słuchałem go i chłonąłem każde zdanie. A potem zapodałem zbiórkę i punkciki. Curry pewnie oczekiwał, że młody się go przestraszy. Tymczasem ja już przeciwko paru twardzielom grałem, a ojciec uczył mnie, żeby nikogo się nie bać.

Reklama

Gortat mówi, że adrenalina nie pozwoliła mu się nawet stresować debiutem. W przerwie meczu poprosił Dwighta Howarda, jedną z największych gwiazd nie tylko Orlando, ale i całej ligi, by ten dobrze grał, zapewnił klubowi wysokie prowadzenie i pozwolił mu wejść na boisko na kilka ostatnich minut.

"Z Dwightem bardzo się lubimy, więc mi pomógł" - śmieje się Polak. "Nawet po jego reakcji na ławce rezerwowych było widać, że mi kibicuje. Te zdjęcia, jak cała drużyna aż podskoczyła i zaczęła świętować po mojej akcji, sprawiły mi tyle samo przyjemności, co zdobyte punkty. Bo pokazują, że jestem częścią zespołu i że naprawdę mnie lubią. Jeszcze jako junior, kiedy grałem na bramce w piłkarskiej drużynie ŁKS, byłem taką dużą maskotką. Tu jest podobnie, ale tylko w szatni. Na boisku, nawet na treningach, jest twarda walka. Już zresztą powiedziałem Dwight'owi, że nie będzie miał ze mną lekko, że zacznę go jeszcze mocniej naciskać" - śmieje się Gortat.

Ale całkiem poważnie ocenia wrzawę wokół swojego debiutu: "Ten ruch pod koszem ćwiczyłem tysiące razy właśnie na taką okazję. Musiałem więc ograć Curry'ego i zdobyć punkty. Teraz wszyscy wokół są strasznie podnieceni, a to przecież tylko zwykłe dwa punkty, gdy mecz był już rozstrzygnięty. W internecie dużo o mnie piszą, słyszę, że w Polsce w gazetach są moje zdjęcia. Jestem w szoku! Dostałem też dziesiątki sms-ów od znajomych z Łodzi i Orlando, każdy mi gratuluje. A tak naprawdę nie ma jeszcze czego" - mówi.

Gortat swój debiut uczcił najpierw z matką, a potem z kolegami, którym zgodnie z tradycją Magic musiał kupić... ponad 50 pączków. "Największy problem, że musiałem wstać ponad pół godziny wcześniej, by zdążyć do cukierni. Ale nie mogłem odmówić. Ludzie pytają, czy Howard nie robi za gwiazdora. A ja odpowiadam, że jest świetnym kolegą. Byłem u niego w domu, dał mi w prezencie kilka nowych garniturów wartych wiele tysięcy dolarów, razem trenujemy wsady. Dzięki temu wiem na przykład, że na pomysł założenia peleryny Supermana na konkurs wsadów wpadł tuż przed jego rozpoczęciem" - mówi Gortat.

Na koniec przypomina naszą rozmowę sprzed 5 lat. Jako 18-latek zaczynał wtedy dopiero trenować basket, bo zrozumiał, że w futbolu kariery nie zrobi. Ponad 210 centymetrów wzrostu było mocnym argumentem, ale nie na tyle, by być pewnym gry w najlepszej koszykarskiej lidze świata. On jednak zadeklarował: "Niech pan to napisze. Za 4 lata zagram w NBA. Taki jest mój cel".

"Czy wierzyłem w to co mówię... Hm, bardzo chciałem wierzyć. Ale było to raczej marzenie niż coś, do czego miałem pełne przekonanie. Wiedziałem jednak, że trzeba być kozakiem, bo tylko tacy odnoszą sukcesy. Dlatego tak powiedziałem. I nadal wierzę, że sukcesy jeszcze przede mną. W statystykach już się zapisałem, teraz czas zrobić coś więcej" - mówi trzeci Polak w NBA.