Dramat wydarzył się na wysokości 8200 m. W strefie śmierci, w rejonie tak zwanej "Szyjki Butelki" - Bottleneck, co z angielskiego tłumaczy się jako wąskie gardło. 27 lipca koło 2:30 w nocy przesuwała się tamtędy długa kolejka wspinaczy. Gdy pokonywali wąski trawers pod Wielkim Serakiem było jeszcze ciemno. Schodziły lawiny, warunki były tego dnia ekstremalnie trudne.

Reklama

Byli skupieni na swoim celu. Wydali dziesiątki lub nawet setki tysięcy dolarów, by znaleźć się w tym miejscu. Wiedzieli, że albo postawią stopę na wierzchołku drugiej co do wielkości góry ziemi, albo wrócą do domu z niczym.

Była wśród nich Kristin Harila z Norwegii i Tenjen Sherpa Lama, którzy z pomocą swojego zespołu zdobyli szczyt jako jedni z pierwszych. Ustanowili zarazem niebotyczny rekord - w zaledwie 92 dni skompletowali Koronę Himalajów i Karakorum - czyli weszli na wszystkie 14 szczytów ośmiotysięcznych. Pierwszemu człowiekowi Reinholdowi Messnerowi zajęło to 16 lat i cztery miesiące, drugiemu Jerzemu Kukuczce prawie 8 lat.

Reklama

Tyle o wielkich. Muhammad Hassan nie był Szerpą, ale pakistańskim tragarzem. Źle wyposażony zatrudniał się zwykle do akcji na niższych wysokościach, w okolicach bazy pod K2. Tym razem potrzebował jednak zdobyć więcej pieniędzy na leczenie matki. Poszedł więc wyżej, aż pod sam szczyt, choć Szerpowie z innych wypraw mu to odradzali. Zatrudniła go firma Lela Peak Expedition, a Klub Seven Summit przydzielił go do pomocy grupie, która zajmowała się zakładaniem lin poręczowych do ataku szczytowego. Hassan był niedoświadczony, a jego sprzęt niedostateczny.

Reklama

Przeskakiwali przez leżące ciało

Na trawersie zdarzył się wypadek. Hassan runął głową w dół, do szczeliny i wisiał tak przez godzinę. Pękła mu maska z tlenem. Szerpie z innej wyprawy i operatorowi kamery z ekipy Kristin Harili udało się go wyciągnąć. Żył, ale nie mógł się poruszać o własnych siłach. Wspinacze, którzy szli na szczyt przeskakiwali przez jego leżące ciało, a potem po około trzech godzinach już przez zwłoki. Umarł na oczach wspinaczy. Nikt nie próbował go ratować. Nikt nie czuje się winny.

Wśród tych, którzy szli tego dnia na K2 po wypadku Hassana była Magdalena Arcimowicz, lekarka z Warszawy: czwarta Polka na tym szczycie.

Bułgarska himalaistka, która zdobyła tego dnia szczyt K2 opowiadała, że przeskoczyła przez ciało Hassana gdy jeszcze żył w drodze do góry, a przy schodzeniu widziała go już martwego. Dodała tylko, że akcja ratunkowa na wysokości 8200 m jest szalenie trudna i ryzykowna, co nie zmienia faktu, że nikt jej nawet nie podjął. Hassan zostawił żonę, troje dzieci i chorą matkę czekającą na jego pomoc.

Zimna obojętność

Kilkanaście dni po dramacie filmy z kamer i dronów dotarły do szerszego odbiorcy w Internecie. Portal Explorersweb zadał dramatyczne pytanie: dlaczego dziesiątki wspinaczy z taką zimną obojętnością patrzyły jak na ich oczach umiera człowiek? Próbował to wyjaśnić, ale ludzie albo milczeli, albo opowiadali rzeczy, z których trudno było ułożyć spójną historię. Fakty są brutalne: w górach najwyższych, gdzie ponoć kodeks honorowy jest czymś podstawowym, a życie człowieka wartością najwyższą, złamano zasady.

Upadający mit

Nie będę się silił na wskazywanie winnych, bo zwyczajnie nie jestem w stanie. Nigdy nie byłem powyżej wysokości 4500 m, nie mam pojęcia co czuje i myśli człowiek poruszający się dwa razy wyżej, czyli w strefie śmierci. Mimo wszystko czuję, że na moich oczach wali się mit „Ludzi Gór” - dzielnych, szlachetnych, gotowych do poświęceń dla ratowania partnerów i obcych. Naczytałem się o nich trochę i uwierzyłem, że istnieją naprawdę.

Nie mamy oczywiście prawa, ani potrzeby wpychania wszystkich himalaistów do jednego worka. Są tacy, dla których powrót z gór jest najważniejszy, a bezpieczeństwo i życie stawiają ponad rekordy. Zadaję sobie jednak pytanie: dlaczego Kristin Harila wybrała swój wielki wyczyn, po którym urządziła triumfalne przyjęcie, zamiast walczyć o życie Hassana? Explorersweb zadał Norweżce to pytanie, ale mu nie odpowiedziała. W mediach społecznościowych napisała, że Hassanowi pomagał ktoś z jej ekipy, czyli wspomniany wyżej kamerzysta, a akcja ratunkowa na takiej wysokości jest po prostu niemożliwa.

Ponury rekord Mount Everest

Powtarzam sobie, żeby nie ferować pochopnych wyroków. W ostatnich latach lawinowo nasila się jednak turystyka wysokogórska, która niesie ze sobą patologie takie same jak większość dziedzin, gdzie tłumy ludzi przepełnia ambicja zdobywcy, egoizm i pycha. Tej wiosny na Mount Everest życie straciło 17 wspinaczy. To ponury rekord. Władze Nepalu planują podnieść opłatę za pozwolenie na zdobycie „Dachu Ziemi”. Teraz to 11 tys. dolarów dla obcokrajowca, od 2025 roku będzie 15 tys. Do tego dochodzą koszty 40 do 90 tys. dolarów dla firm, które wprowadzają wspinacza na szczyt. Czy wzrost kosztów zwiększy bezpieczeństwo, lub empatię wspinaczy dla przyszłych Hassanów? Wątpię.

Tuż przed wstrząsającą historią na K2, zdarzyła się inna, tak samo poruszająca - w Polsce. 10 dni temu PKOl zorganizował konferencję prasową, opowiadając o tym jak grupa sześciu polskich alpinistów pod kierunkiem Rafała Froni wspięła się na prawie 8000 m na Broad Peak, by lodowo-skalnej grocie po stronie chińskiej pochować Tomasza Kowalskiego, którego ciało od dekady leżało przy szlaku po głośnej tragedii. Tam pochowali je w 2013 roku Jacek Berbeka i Jacek Jawień, którzy kilka miesięcy po dramacie wyruszyli do Karakorum w poszukiwaniu ciała Kowalskiego i brata Jacka Berbeki - Macieja.

Pierwszy w historii pogrzeb na 8000 m

Wyprawę Froni okrzyknięto "pierwszym w historii pogrzebem na 8000 m". Uczestnicy twierdzili, że zrobili to, o co poprosiła ich rodzina Tomasza Kowalskiego. Legendarny Wojciech Kurtyka był tym poruszony. "Ujmującą skromność tej akcji, w czasach bezwstydnego uklepywania celebryckiego gówna, odczuwam jako dar, który daje żyć" - napisał Kurtyka. "To rodzaj osiągnięcia, za które oddałbym każde z moich sportowych osiągnięć. Jestem przekonany, że ta akcja jest jednym z najpiękniejszych wydarzeń w historii polskiego alpinizmu. Być może największym. Zaznaczam, mówię tutaj o pięknie, a nie o jakimś kolejnym pieprzonym rekordzie czy sukcesie, które bardziej dzielą niż łączą. To wydarzenie, które jak magiczna wajcha, przestawia moje smutne postrzeganie polskiego wspinania na jasną trajektorię".

Minął tydzień od konferencji w PKOl i w wywiadzie dla Onetu Jacek Berbeka stwierdził, że Fronia i pozostali przypisują sobie jego załugi. "Ja tych wszystkich ludzi nie znam. Wydaje mi się, że ktoś tutaj jest niedopieszczony"."My wtedy naprawdę dokonaliśmy tytanicznego wysiłku... Oni teraz mówią, że znaleźli dla ciała Kowalskiego lepsze miejsce. Według mnie i Jacka Jawienia nie zrobili natomiast nic innego, jak tylko przesunęli ciało z prawej strony na lewą". - Jacek Berbeka dodaje, że on i Jawień też myśleli o tym, by pochować Kowalskiego po stronie chińskiej, ale rodzina zmarłego prosiła, żeby tego nie robili. Na tę samą wolę rodziny powołuje się Fronia, który z kolegami z wyprawy po dekadzie od tragedii dokonał ponownego pochówku.

I znów: jako mało doświadczony turysta górski, nie jestem w stanie ocenić faktów, które wydarzyły się na 8000 m, ale cały ten spór o to kto lepiej pochował Tomasza Kowalskiego wywołuje we mnie głęboki niesmak. Jakby ci niezwykli “Ludzie Gór” uparli się, by niszczyć swój wizerunek.

Trzeci przykład z ostatnich tygodni też jest dla mnie poruszający. 3 lipca na Nanga Parbat zginął polski wspinacz Paweł Kopeć ze Świątokrzyskiego Klubu Apinistycznego. Tego samego dnia szczyt zdobyli także inni Polacy Piotr Krzyżowski i Waldemar Kowalewski.Kowalewski dogonił Kopcia podczas zejścia, a później napisał w notce na Facebooku: „Po drodze ze szczytu holowalem Pawła, blisko 5 godzin na krótkim odcinku powyżej później założonej czwórki. Niestety, Pawłowi się nie udało i został na wieczne wspinanie". A za kilka dni widziałem zdjęcia Kowalewskiego, triumfującego po zdobyciu kolejnego szczytu.

„Każdy krok w górę oddala ich od człowieczeństwa”

Amerykański dziennikarz Michael Kodas napisał książkę przetłumaczoną na polski pod tytułem “Zbrodnie na Evereście”. Kodas jest laureatem Pulitzera, a książka dostała Nagrodę Magellana w 2015 roku. Opisuje patologie turystyki wysokogórskiej na Mount Evereście: agencje towarzyskie i kasyna zorganizowane w bazie, by rozerwać tłum wspinaczy czekających na pogodę odpowiednią do ataku na szczyt. Opisuje złodziei, którzy okradają namioty innym, niszczą liny poręczowe, lub oszustów, którzy sprzedają niesprawne butle z tlenem. Działają na wysokości bazy, ale w strefie śmierci, gdzie są naprawdę niezbędne, by ratować życie - zamarzają. Opisuje przewodników, którzy prowadzą klientów na śmierć, nie dbając o nich jak należy. Obraz piekła tylko w najwyższym punkcie ziemi. Po czym zostają w górach tony śmieci.

Jak napisano w recenzji książki: “Wobec perspektywy osiągnięcia szczytu ludziom puszczają hamulce moralne, a każdy krok w górę oddala ich od człowieczeństwa”. Czyli odwrotnie niż powinno być, niż to sobie wyobrażaliśmy.

Powtórzę z uporem maniaka: nie jestem ekspertem i być może nie do końca właściwie oceniam przytoczone tu przypadki, co nie zmienia faktu, że budzą we mnie przerażenie.