Jak doszło do tego, że został pan dyrektorem sportowym w ekipie Bahrain Victorious?
Pomysł, żeby po zakończeniu kariery być dalej w kolarstwie, może właśnie w charakterze dyrektora sportowego, towarzyszył mi od kilku lat. Szczerze mówiąc myślałem, że zostanę w ekipie Ineos Grenadiers. Toczyły się już nawet wstępne rozmowy na ten temat, ale sezon powoli się kończył i gdzieś przy okazji wyścigu Paryż-Roubaix zadzwonił do mnie szef ekipy z Bahrajnu, zaproponował pracę i bardzo mocno mnie namawiał, żebym ją podjął. Stwierdziłem, że może warto coś w życiu zmienić i że zmiana środowiska może mi dać nową motywację. Myślę, że to była dobra decyzja.
Ma pan już za sobą pierwsze spotkanie z ekipą na zgrupowaniu w Hiszpanii. Jakie wrażenia?
Bardzo pozytywne. Atmosfera dobra, obsługa ekipy to mieszanka bałkańsko-włoska, która bardzo mi odpowiada, a sami kolarze to jeszcze bardziej międzynarodowa grupa. Pracę dyrektora sportowego znałem jako zawodnik z obserwacji, a teraz poznaję ją z drugiej strony. Na pierwszym zgrupowaniu spędziłem trochę godzin w samochodzie technicznym, jadąc za kolarzami, chciałem jak najwięcej się nauczyć. Na wyścigach nie będzie już taryfy ulgowej.
W Bahrain Victorious nie będzie pan jedynym Polakiem. Ekipa zaangażowała młodego kolarza Filipa Maciejuka.
W sumie ma być nas pięciu: lekarz Piotr Kosielski, były mistrz Polski ze startu wspólnego Bartek Matysiak, który pełni funkcję mechanika, ja, Filip Maciejuk i prawdopodobnie dojdzie jedna osoba, ale jeszcze nie pora, by ujawnić jej nazwisko.
Czy będzie pan łączyć obowiązki dyrektora sportowego z pracą trenerską, jak np. Sylwester Szmyd w grupie Bora-Hansgrohe?
Nie. Mamy ludzi od przygotowania fizycznego kolarzy. Ja się skupię na prowadzeniu drużyny. Zwykle na wyścigu jest dwóch, trzech dyrektorów sportowych i dzielą się zadaniami. Do mojego zakresu obowiązków będzie należeć omówienie z kolarzami wszystkich szczegółów trasy, najważniejszych punktów, niebezpiecznych miejsc, trudności, podjazdów, ustalenie taktyki dla poszczególnych zawodników, reagowanie na rozwój sytuacji w czasie wyścigu. Dochodzi do tego cała logistyka, przypilnowanie jak i kiedy kolarze przylatują na start. Na wyścigu mamy autobus, ciężarówkę, kilka samochodów osobowych i kilkunastu ludzi z obsługi, którym też trzeba przydzielić zadania.
Czy może pan przybliżyć gwiazdy ekipy Bahrain Victorious?
Siłą naszej drużyny jest to, że ma w swoich szeregach kilkunastu kolarzy, którzy potrafią wygrywać. W ostatnim sezonie ponad połowa z nich stanęła na podium. Jeśli mam wymienić liderów, to na pewno są nimi Włosi - zwycięzca Paryż-Roubaix Sonny Colbrelli oraz Damiano Caruso, który ukończył Giro d'Italia na podium, a także młody i bardzo utalentowany Jonathan Milan, mistrz olimpijski z Tokio w wyścigu drużynowym na torze. Na podium Vuelty stanął Australijczyk Jack Haig, po górach świetnie jeździ Szwajcar Gino Maeder, jest Słoweniec Matej Mohoric, drugi w tegorocznym Tour de Pologne. Mógłbym jeszcze wymienić kilka innych nazwisk.
Podobno ma pan zadebiutować w roli dyrektora sportowego w wiosennych klasykach w Belgii...
Zgadza się. Kierownictwo ekipy uznało, że będę odpowiedzialny za wyścigi w Belgii plus Paryż-Roubaix. Jeździłem kilka lat w belgijskiej grupie Quick-Step, znam dobrze te wyścigi. Są trudne, nieprzewidywalne, obfitujące w kraksy, wymagające dużych umiejętności technicznych. Tak więc od razu wskakuję na głęboką wodę.
Paryż-Roubaix był pana ostatnim startem i to był dokładnie tysięczny dzień wyścigowy w pana karierze. Przypadek?
Od pewnego czasu koledzy z drużyny Ineos zaczęli mi liczyć dni startowe i wynikało z tego, że prawdopodobnie dociągnę do tysiąca. Wypadło na Paryż-Roubaix. Była jeszcze możliwość wzięcia udziału w dwóch czy trzech dodatkowych wyścigach, ale uznałem, że warto zatrzymać licznik. Paryż-Roubaix był szczególny, bo po raz pierwszy od 20 lat kolarze ścigali się w błocie. Do Roubaix przyjechała moja rodzina. Tłumaczyłem żonie, że jest dużo kraks, że błoto, że wypadki losowe i że niekoniecznie dotrę do mety, bo trzeba być realistą. Ale... udało się, w końcowej fazie wyścigu byłem nawet z przodu i gdyby nie defekty, mógłbym być wyżej niż na 60. miejscu. Wjazd na tor w Roubaix, tysięczny dzień wyścigowy, rodzina na mecie – trudno o lepsze zakończenie kariery.
Jest pan kolarzem spełnionym czy może jest coś, czego pan żałuje?
Absolutnie niczego nie żałuję i mogę powiedzieć, że jestem kolarzem spełnionym. To, co osiągnąłem, to więcej niż mógłbym sobie wymarzyć, gdy 20 lat temu zaczynałem karierę. W pierwszych latach startowałem w trochę mniejszych ekipach. Mogłem się pokazać, spróbować własnych sił, żeby później nie żałować, że nie próbowałem, a przez ostatnie 10 lat jeździłem w dwóch najlepszych drużynach na świecie. Oczywiście kosztem moich własnych ambicji, ale było też sporo satysfakcji, bo miałem przyjemność współpracować z najlepszymi kolarzami. Do tego jako pomocnik w reprezentacji dołożyłem się do sukcesów Michała Kwiatkowskiego w mistrzostwach świata w Ponferradzie i Rafała Majka na igrzyskach w Rio. U progu kariery z pewnością nie obejmowałem wyobraźnią tego, że w kolarstwie mogę tyle osiągnąć. Mam świadomość, że nie miałem takiego talentu jak nasi najlepsi kolarze – Michał czy Rafał, ale ciężką pracą powolutku przebiłem się do czołówki.
Święta spędził pan w rodzinnym Toruniu?
Ponieważ mam rodzinę w Toruniu i są jeszcze rodzice żony, to staramy się dzielić. W tym roku Wigilia przypadła w domu rodziców żony w województwie mazowieckim. Święta obchodzimy zawsze tradycyjnie, rodzinnie i to jest piękny czas. Cieszę się też, że będę miał możliwość spędzić ferie zimowe z dziećmi. Pierwszy wyścig czeka mnie prawdopodobnie na początku lutego. Ma to być jakieś przetarcie przed belgijskimi klasykami, może wyścig w Arabii Saudyjskiej, może Ruta del Sol.