Z jednej strony LeBron James - koszykarz, który mówi o sobie z pewną miną: tak, jestem najlepszy na świecie. Góra mięśni i mózg analizujący każdy mecz jak partię szachów. Z drugiej - Stephen Curry, najlepszy koszykarz NBA w dwóch ostatnich sezonach. Niewysoki, niezbyt muskularny, z twarzą niewinnego chłopca. Trafiający do kosza z każdego miejsca na boisku. Mistrz z zeszłego sezonu, w drodze po kolejne zwycięstwo. W tle gigantyczne pieniądze, które liga i kluby będą miały do rozdysponowania w najbliższym sezonie. Witajcie w finałach NBA.
Powiedzenie, że NBA jest najbogatszą ligą na świecie, to mało. Choć koszykarze w niej grający należą do najlepiej zarabiających sportowców na świecie, to od przyszłego sezonu pieniędzy w niej będzie jeszcze więcej. Do tej pory dwie amerykańskie telewizje które mają prawa do transmisji - TNT i ESPN - płaciły NBA 930 mln dol. rocznie. Teraz ta kwota wzrośnie do… 2,66 mld dol., zaś w sumie za 10-letni kontrakt liga zarobi 24 mld dol.
Dla zawodników oznacza to jedno - gigantyczne podwyżki. Spekuluje się, że najlepsi, którzy podpiszą umowy po tym sezonie, mogą liczyć na zarobki zaczynające się od 30 mln dol. rocznie. W tym sezonie najlepiej zarabiający w NBA LeBron James dostanie z klubu 24 mln dol. Do tego dochodzą oczywiście kontrakty sponsorskie - w sumie lider Cleveland Cavaliers zarobi 71 mln dol. Jego największy rywal, Stephen Curry, który zabrał mu sprzed nosa kolejne mistrzostwo NBA w zeszłym sezonie, dostaje od klubu trochę ponad 11 mln dol. za sezon. Niewiele więcej, niż nasz rodzynek za wielką wodą - Marcin Gortat. To oczywiście się zmieni, gdy po sezonie 2016/17 Curremu skończy się kontrakt z Golden State Warriors. Wtedy jego pensja wzrośnie. O ile? W jego przypadku sprawdzi się amerykańskie powiedzenie - "sky is the limit".
Nauka gry zespołowej
Zostawmy jednak na chwilę finanse, skupmy się na sporcie. LeBron James, który trafił do NBA w 2003 r. jako 18-latek, był gwiazdą od samego początku. Niesłychanie sprawny i silny fizycznie robił rzeczy nieosiągalne dla innych zawodników. Jego 29 kolejnych punktów, rzuconych w decydujących momentach spotkania z Detroit Pistons w 2007 r. przeszło do historii. Wszyscy wiedzieli, że piłkę będzie miał James i nikt nie mógł nic zrobić. Wsady, rzuty za 3 pkt, z półdystansu. Robił co chciał i jak chciał.
Co z tego, skoro w finale uległ 4:0 grającym zespołowo San Antonio Spurs? Chyba wtedy zrozumiał, że sam upragnionego mistrzostwa nie zdobędzie. Dlatego wraz z Chrisem Boshem i Dwaynem Wadem stworzył wielką trójkę w Miami Heat i z tym klubem dwukrotnie sięgnął po tytuł. A gdy już po części zaspokoił swoje sportowe ambicje, postanowił wrócić do domu - do Cleveland. Klubu, który opuszczony przez "Króla", jak nazywają Jamesa w Ameryce, plątał się po ogonach NBA. I dać mu upragniony tytuł. W zeszłym roku się nie udało. Kontuzje Kevina Love i Kyrie Irvinga, najlepszych oprócz LeBrona zawodników, pokrzyżowały mistrzowskie plany, choć James robił co mógł. Ale znów okazało się, że sam nie da rady.
Potrzebuje drużyny. Takiej, jaką miało Golden State Warriors z niesamowitymi "Splash Brothers" - zawodnikami, którzy trafiają do kosza z każdego miejsca na parkiecie - Clayem Thompsonem i Stephenem Curry. I całą rzeszą zawodników drugiego planu, którzy w decydującym momencie wiedzą co zrobić i którym nie drży ręka.
W tym sezonie te dwa zespoły spotkają się znowu. Golden State opromienieni sukcesami w sezonie zasadniczym, który zakończyli z najlepszym w historii ligi bilansem - 73 zwycięstwa, 9 porażek. W półfinale mieli jednak ciężką przeprawę z Oklahoma City Tunder. To klub, o którym Charles Barkley (kiedyś wielka gwiazda, dziś komentator TNT znany z kontrowersyjnych wypowiedzi) mówi, że ma najwięcej talentu w NBA. I dwóch doskonałych zawodników: Kevina Duranta i Russella Westbrooka. Tak dobrych, że dla pozostałej trójki biegającej z nimi po boisku nie starcza już miejsca. Mogą tylko przyglądać się, co zrobią liderzy drużyny i ewentualnie zebrać piłkę po ich niecelnym rzucie. Oni dopiero uczą się tego, że do zwycięstwa potrzeba pięciu. Gdy zdawali sobie z tego sprawę, byli w stanie trzy razy zwyciężyć z mistrzami i postawić ich pod ścianą. Doprowadzić ze stanu 3:1 (gra się do 4 zwycięstw) do 4:3 udało się w historii NBA tylko kilku klubom. Jednak Thompson i Curry stanęli na wysokości zadania. W decydujących momentach trafiali niesamowite rzuty, a liderzy OKC zapominali o partnerach i grali jeden przeciwko pięciu. Bez powodzenia.
W przeciwieństwie do "wojowników", "kawaleria" z Cleveland miała łatwą drogę do finałów. Od sezonu zasadniczego przegrała jedynie dwa mecze w Toronto z tamtejszymi Raptors. To i tak zaskoczenie, bo specjaliści wieszczyli im dojście do finału bez żadnej porażki.
Kto wygra? Czy LeBron dostanie wsparcie od swoich partnerów? Jak mówi Shaquille O’neal - inna była gwiazda koszykówki, który zajmuje się m.in. komentowaniem spotkań w telewizji - wielkich zawodników poznaje się po tym, że ich partnerzy grający z nimi stają się lepsi. I James właśnie taki jest. Przeszedł długą drogę od zawodnika biorącego piłkę pod pachę i rzucającego przeciwnikowi dowolną liczbę punktów, do gracza, który chce, by rzucali wszyscy i wszyscy byli w równym stopniu zaangażowani w grę. W każdym meczu udowadnia, że ma oczy naokoło głowy, potrafi wykorzystać każdą słabość w obronie przeciwnika, a korzystają z tego koledzy. Woli podać, niż rzucić, choć i to nie stanowi dla niego problemu. Najważniejsze, by wygrała drużyna.
Z drugiej strony najważniejszą postacią jest "Cichy zabójca" jak o Stephenie Currym mówi Charles Barkley. To prawdziwy fenomen, którego forma eksplodowała w zeszłym sezonie. Wyleczony z trapiących go przez kilka sezonów kontuzji, pod wodzą nowego trenera - byłego mistrza z Chicago Bulls i San Antonio Spurs Steva Kerrego, objawił się światu jako super snajper. Jak stwierdził Dwight Howard, center Houston Rockets, wydaje się, że Curry nigdy nie pudłuje. To oczywiście nieprawda, w końcu to jednak człowiek, ale prawdą jest, że trafia wtedy, kiedy drużyna potrzebuje tego najbardziej. Choć przeciwnicy wiedzą, że będzie rzucał, to i tak nic na to nie mogą poradzić. Curry składa się do rzutu niesłychanie szybko i już teraz rozgorzały spory, czy nie jest najlepiej rzucającym zawodnikiem w całej historii NBA.
Kto kogo wykupi?
Wróćmy jednak na chwilę do pieniędzy. Bo koniec tego sezonu oznacza jednocześnie początek sezonu zakupów. Polowania na największe gwiazdy, którym kończą się dotychczasowe kontrakty. A takich zawodników jest tym razem wyjątkowo dużo. Cóż, w końcu o większych pieniądzach wiedziano już od dłuższego czasu. Najsmakowitszym kąskiem jest Kevin Durant, jeden z liderów Oklahoma City Tunder. Takiego zawodnika chciałby w swoim składzie każdy klub, a po nowej umowie z telewizją praktycznie każdy ma na niego środki. Czy wróci do domu i zagra w Waszyngtonie, czy będzie kolejną gwiazdą słabiutkich ostatnio Lakers? A może dołączy do Golden State. Albo, po w sumie udanym play-off , zostanie jednak w Oklahomie? W końcu do gry w wielkim finale zabrakło mu naprawdę niewiele, a drużyna ma potencjał nawet na mistrza NBA, może więc nie warto niczego zmieniać, tylko spróbować raz jeszcze? Czy pójdzie tam, gdzie zaoferują mu najwyższy kontrakt? Czy może ambicja sportowa pokona finanse? Pytań jest wiele, na odpowiedzi trzeba będzie poczekać. Jak mówi sam Durant, nawet o tym jeszcze nie myślał, bo skupiał się na jak najlepszej grze.
Pewne jest, że razem z całą Ameryką i światem, z zazdrością ale i z zapartym tchem będzie śledzić spotkania finałowe. Bo na takie starcie czekali wszyscy. Jeśli w końcu wygra Cleveland, będzie to piękne zakończenie długiej historii z LeBronem w roli głównej. Chłopaka, który najpierw daje nadzieję miastu na pierwszy tytuł mistrzowski, potem odchodzi do słonecznego Miami, by tam, w gwiazdorskim towarzystwie zdobyć upragnione dwa mistrzowskie pierścienie, a na końcu posypuje głowę popiołem, wraca do domu i spełnia marzenie nie tylko swoje, ale całej lokalnej społeczności.
Jeśli wygra klub z Oakland, także będzie to piękna historia. O chłopaku takim jak każdy z nas, który ma specjalny dar. Trafiania piłką do kosza.
Kto wygra? Charles Barkley twierdzi, że zwycięży Cleveland. W zeszłym sezonie uważał, że Golden State nie mają szansy na mistrzostwo, bo nie można go zdobyć rzutami za trzy punkty. Mylił się. Nie pierwszy raz zresztą. Kilka lat temu po przegranym zakładzie musiał publicznie, na oczach całej Ameryki, pocałować osła w zadek. Cóż, trzeba uważać, co się mówi w telewizji.