Mówił pan, że na zgrupowanie do San Diego jedzie między innymi po to, aby przytyć. Udało się?
Tomasz Majewski: Na razie idzie mi dobrze. Ale nie chodzi o przyrost tłuszczu, nie chcę obudzić się z cukrzycą (śmiech). Pracuję nad mięśniami. Niemal codziennie jestem na siłowni. Wstaję rano, jedziemy na śniadanie, potem trening, obiad, trening, siłownia i spanie. I tak w kółko. Jak to na obozie. Proste życie.
Spartańskie?
Bez przesady. Wziąłem ze sobą kilka książek, oglądam koszykówkę w telewizji. Raz byliśmy nawet w wodnym parku rozrywki w San Diego. Miałem też zamiar przejechać się na chwilę do Meksyku, ale niestety nie było czasu.
Dlaczego właśnie San Diego? Nie mógł pan trenować gdzieś bliżej domu?
Mogłem na AWF, ale tam są siatki na dwudziestym metrze, więc gdy rzucę dalej, to muszę się domyślać, jaki miałem wynik. W San Diego mamy świetne warunki. Tutejszego ośrodka nawet nie ma co porównywać do tego na AWF ani nawet w Spale. Ładnie położony, nad jeziorem, duży, świetnie rozplanowany, nie ma tu tylu ludzi. No i ta pogoda… Ile teraz stopni jest w Warszawie? Cztery? A ja mam dwadzieścia pięć. I przejrzyste niebo. W takich warunkach człowiek zupełnie inaczej się przygotowuje. Nic, tylko trenować.
Z kim pan trenuje?
Z „obcych” są miejscowi Amerykanie, są dyskobole i czterystumetrowcy. Kilka razy trenowałem z Linfordem Christie. Nic szczególnego. Powiedzieliśmy sobie „cześć” i wróciliśmy do swoich zajęć.
Kiedyś wspomniał pan o szpiegach. Nie boi się pan niespodziewanej wizyty Amerykanów – Reese'a Hoffy'ego albo Christiana Cantwella?
A czego mam się bać? Każdy ma swoje obozy. Poza tym każdy trenuje trochę inaczej. Podglądanie mnie przy rzutach nic im nie da.
Podpadł pan Amerykanom, gdy ich pokonał i wygrał igrzyska olimpijskie? Nie patrzą na pana krzywo?
Co mogę powiedzieć? Tutaj szanuje się zwycięzców (śmiech).
Amerykanie są w formie? Powiedział pan, że rzut na 21 metrów może nie wystarczyć do zdobycia medalu na mistrzostwach świata w Berlinie…
I podtrzymuję zdanie. W Berlinie będzie aż czterech Amerykanów, a nie trzech, poza tym zawodnicy zupełnie inaczej przygotowują się do tego typu imprezy. Trener Olszewski powiedział o moim ostatnim występie w Turynie: „Veni, vidi, vici”. Będzie bardzo trudno to powtórzyć. Mistrzostwa Europy w Turynie a mistrzostwa świata w Berlinie to dwa różne światy.
Długo jeszcze tak będzie się pan męczyć na tej siłowni?
Jak wrócę z San Diego, mam tydzień przerwy, ale generalnie zdążę tylko załatwić niektóre formalności, mam sporo papierkowych zaległości. Potem wyjeżdżam na zgrupowanie do Hiszpanii. Dopiero w maju trochę odsapnę. Ale i tak tylko na chwilę.
Dużo się zmieniło w ciągu ostatniego roku w pana życiu?
Dostaję kwiaty na lotnisku, jak wracam z zawodów. Trochę na to narzekam, ale ostatecznie je przyjmuję.
Chyba wciąż ma pan zdrowe podejście do całego tego szumu wokół pana.
Nie „gwiazdorzę”. Chce pan pogadać - proszę bardzo. Fochów nie strzelam. Ja nie rzucam kuli dla kwiatów, nie wygrywam po to, aby ludzie mnie lubili. Mnie po prostu pociąga rywalizacja.