Jedną z pierwszych decyzji nowego ministra sportu Sławomira Nitrasa było wycofanie 300 mln złotych państwowych pieniędzy z budowy ośrodka i siedziby Polskiego Związku Piłki Nożnej. Związek, który nie może poszczycić się sukcesami sportowymi, chełpi się niezależnością finansową - niech więc z własnej kasy stawia pomniki swojemu prezesowi Cezaremu Kuleszy. Prezesowi, który poświęca dla polskiej piłki własną wątrobę, narażając ją w licznych libacjach, o czym wspominał nawet kapitan narodowej drużyny Robert Lewandowski.

Reklama

Grabarz polskiego futbolu

Na pamiętny mecz do Kiszyniowa z Mołdawią w kwalifikacjach Euro 2024 prezes PZPN zabrał człowieka skazanego w aferze korupcyjnej w polskiej piłce. Jako ochroniarza Lewandowskiego zatrudnił gangstera, który zajmował się porwaniami, prostytucją i propagowaniem faszyzmu. Niestety pod rządami Kuleszy PZPN wrócił do czasów, gdy postrzegano go jako grabarza polskiego futbolu. Nie przeszkadzało to poprzedniej władzy - jak wiadomo, były premier Mateusz Morawiecki miał szeroki gest wobec naszej piłki.

Reklama
Reklama

Z niesławnej obietnicy 50 mln złotych dla piłkarzy reprezentacji za awans z grupy na mundialu w Katarze Morawiecki nigdy się nie wytłumaczył. A jeszcze obiecał PZPN sześć razy tyle na nową siedzibę i ośrodek. Wszystko to oczywiście dla "dobra polskiej piłki". Z tych samych powodów politycy PiS wpadli na świetny pomysł, by kluby piłkarskie, które występują w rozgrywkach europejskich, nagrodzić 20 milionami złotych za promowanie Polski. W tym roku dostałaby je Legia Warszawa, która grała w Lidze Konferencji, co byłoby wprost tragikomiczne.

Dostęp do ucha premiera

Przykładem, jak władza przenikała do świata piłki, jest osoba Mariusza Chłopika. To ponoć on stał za pomysłem premii dla polskich piłkarzy za Katar - tak pisał "Newsweek". Nieformalny doradca Morawieckiego pracował w PKO BP, które sponsorowało rozgrywki piłkarskiej ekstraklasy. Potem był przedstawicielem zarządu Legii Warszawa. Po "aferze mailowej" ówczesnego szefa kancelarii premiera Michała Dworczyka podał się do dymisji, ale zaraz odnalazł się w zarządzie Legia Training Center. Onet doniósł, że w kilka lat stać go było na dom, apartament i działkę. Nieźle jak na młodego człowieka do szaleństwa zakochanego w piłce.

Właściciel Legii Dariusz Mioduski chciał w klubie kogoś, kto miał dostęp do ucha premiera. Nie tylko Legia chciała. Lech Poznań działał tak samo. Wybierano nawet swoich dziennikarzy. Kiedy kluby zabierały ich na zagraniczne mecze, sadzały w loży VIP obok prezesów, mogły liczyć na przyjazne traktowanie. Toteż afera rozpętana w Alkmaar przy okazji jesiennego meczu Legii w Lidze Konferencji, została przedstawiona w części naszych mediów jako brutalny atak władz holenderskiego miasta i tamtejszej policji, którzy okazali się pospolitymi polakożercami.

Fakt, że prezes Mioduski został fatalnie potraktowany przez agresywnych policjantów. UEFA ukarała jednak i AZ Alkmaar, i Legię - za zachowanie jej kibiców. Obrońca klubu z Warszawy Serb Radovan Pankov stanie przed holenderskim sądem oskarżony o napaść na ochroniarza. Być może jednak uwierzylibyśmy w wersję wydarzeń przedstawianych przez Legię, że była w Alkmaar tylko ofiarą napaści, gdyby nie to, co stało się w Birmingham półtora miesiąca później. Tam bojówka Legii starła się z policją w regularnej bitwie, za co UEFA zakazała fanom klubu wyjeżdżać na pięć kolejnych spotkań. Nie pierwszy raz i zapewne nie ostatni.

Kontrowersje wokół pieniędzy

W ten właśnie sposób Legia "promowała" wizerunek Polski w Europie i za to miała otrzymać 20 mln złotych z Polskiej Organizacji Turystycznej, podlegającej ministrowi sportu. Nitras cofnął tę nagrodę. Już porzucam ten wątek, bo obawiam się, że ironia wyżre mi dziurę w ekranie laptopa.

W ogóle rozdawanie kasy państwowej na zawodowy sport budzi głębokie kontrowersje. Państwo powinno dopłacać do sportu powszechnego, bo to droga ku zdrowszemu społeczeństwu. Tymczasem baseny, siłownie, boiska, sale do jogi, korty działają u nas przede wszystkim na zasadach komercyjnych, co ogranicza dostępność do ruchu i ćwiczeń część Polaków. Państwo powinno dbać o sport młodzieżowy, ale czy musi wciskać miliony milionerom, którymi są zawodowi piłkarze?

Wyobraźmy sobie, że Iga Świątek bierze z budżetu 20 mln zł za promocję Polski. Nie możemy sobie tego wyobrazić. A przecież, w odróżnieniu od klubów ekstraklasy, liderka rankingu WTA ma tak pozytywny i ciepły wizerunek, że mogłaby nim ogrzać pół Europy. Uważamy jednak, że Iga godnie i adekwatnie do swojej klasy zarabia na korcie. Jest zawodową sportsmenką, według angielskiej wersji Wikipedii nagrody, które wygrała w turniejach sięgają 26 mln dolarów. I fajnie. Po co miałaby jeszcze brać kasę od państwa? Chyba że wsparcie przysługuje jej jak każdemu, kto reprezentuje Polskę w igrzyskach olimpijskich.

Nagrody za sukcesy, których nie ma

PZPN dostaje nagrody z FIFA i UEFA za sukcesy polskiej kadry. Tylko sukcesów ostatnio nie ma. Za chwilę narodowa drużyna stanie do baraży o Euro 2024, bo eliminacje przegrała z Albanią i Czechami. Jeśli zawodnicy Michała Probierza wywalczą prawo startu w Niemczech, a potem odniosą tam wielkie zwycięstwo, PZPN będzie miał na nową siedzibę. A może starczy i na ośrodek.

Pochwaliłem ministra Nitrasa za wstrzymanie państwowej kasy dla PZPN. Wciąż jednak aż 82 proc. pieniędzy w polskim sporcie pochodzi ze spółek skarbu państwa. Na przykład związek piłkarski wspiera Orlen. Zaledwie 9 proc. kwot zasilających nasz sport zawodowy to pieniądze od przedsiębiorców prywatnych. Reszta z samorządów i spółek miejskich. To są zatrważające proporcje, stawiające Polskę w jednym rzędzie z Rosją czy Białorusią. Czyżby od PRL tak niewiele się zmieniło?

Minister Nitras jest kibicem Pogoni Szczecin, niedawno sponsorem klubu została spółka skarbu państwa Polski Cukier. Nawet cukier krzepi naszą piłkę.