Żelisław Żyżyński: W niedzielę rano wyleciał pan na zgrupowanie do tureckiej Antalyi z Zagłębiem Lubin, a tymczasem jest pan zawieszony przez Łódzki Klub Sportowy. Nie czuje pan dyskomfortu w tej sytuacji?
Robert Kolendowicz: Nie, zapewniam, że jestem spokojny. Wiem, że łódzki klub zawiesił swojego zawodnika Roberta Kolendowicza, ale gdy to zrobił, ja już dawno byłem piłkarzem Zagłębia. Dzwoniła do mnie mama, która powiedziała, że na adres rodziców przyszedł list polecony z komunikatem, że mam karę za naganne zachowanie i treningi z klubem, którego zawodnikiem nie jestem, ale oprócz logo ŁKS nie było tam nawet żadnych wyraźnych podpisów. O sprawie więc szybko zapomniałem.

Gorzej, gdy tuż przed startem sezonu ktoś panu o niej przypomni i okaże się, że musi pan wrócić do Łodzi i zapłacić karę.

Prawnicy Zagłębia zapewniają, że wszystko zostało załatwione zgodnie z prawem. Korzystne dla mnie orzeczenie wydał także Wydział Gier PZPN. Gdy zdecydował, że mogę odejść za ustaloną wcześniej w kontrakcie z ŁKS sumę, dopełniliśmy z lubinianami wszystkich formalności. Moim zdaniem nie ma już o czym rozmawiać.

Porozmawiajmy więc o pana karierze. Przychodząc niecały rok temu do ŁKS, deklarował pan, że chce wreszcie przestać zmieniać kluby co pół roku, ustatkować się. Tymczasem znów szybko pan się przeprowadza.

Po pierwsze to mówmy raczej o przygodzie z piłką niż o karierze, bo tę dopiero mogę zacząć robić. Po drugie, nie zmieniałem klubów jak rękawiczki na własną prośbę. Jako młody chłopak podpisałem umowę z Krzysztofem Sieją i MSP Szamotuły, skąd co pół roku byłem gdzieś wypożyczany. Nie zależało to ode mnie i wcale mi nie odpowiadało. Przecież z tego powodu nie tylko musiałem ciągle zmieniać otoczenie, poznawać nowych ludzi, ale też przenosić się ze szkoły do szkoły. Kilka ich było, ale maturę na szczęście dałem radę zrobić.

Nikt pana nie zmuszał do podpisywania umowy w Szamotułach, a potem jej przedłużania.

Jak ją podpisywałem, byłem juniorem. Poza tym myślałem, że to dobry wybór. Potem miałem jednak ten sam problem co przez lata Rafał Grzelak i Przemek Kaźmierczak. Teraz wszyscy jesteśmy w reprezentacji Polski, ale przez pewien czas traktowano nas jak worki kartofli. Oni przy każdym wypożyczeniu musieli przedłużać umowę z Antonim Ptakiem, a ja z Krzysztofem Sieją. Dopóki nie wykupił mnie za 600 tysięcy GKS Bełchatów. Tam odżyłem.

I na własną prośbę przeszedł pan do Kolportera Korony Kielce. Coś jest jednak z panem nie tak.

Tę decyzję rzeczywiście podjąłem sam i okazała się nie najlepsza. Nie poszło mi w Kielcach. Potem doznałem kontuzji i dokładnie rok temu byłem zawodnikiem, którego nikt nie chciał. Nie udało mi się przejść do Odry Wodzisław, grałem w czwartoligowych rezerwach Korony. Dobrze, że rękę wyciągnął do mnie latem ŁKS. Gdyby ktoś powiedział mi, że parę miesięcy później zostanę reprezentantem Polski, tylko bym się zaśmiał i poklepał gościa po plecach.

Tę rękę teraz pan kąsa.

To nie tak. Jestem wdzięczny łódzkim działaczom za szansę, miło wspominam ostatnią rundę i czas spędzony w Łodzi. Tym bardziej że tu przyszła na świat moja córka. Wcale nie chciałem na siłę stąd odchodzić. Ale nie ułożyły się moje kontakty z Tomkiem Hajto, były między nami nieporozumienia, do których nie chcę już wracać. Dlatego skorzystałem z oferty Zagłębia. Nie przeczę, sporo zyskuję na tym finansowo, ale ŁKS też na mnie zarobił. Moim zdaniem jest OK.

Z pana zdrowiem też wszystko w porządku?
Znacznie lepiej niż rok temu, gdy byłem kontuzjowany i załamany. Teraz mam tylko gips na ręce, ale na szczęście taki zdejmowany. Na treningi zakładam inny, miękki, trochę krótszy. Dlatego mogę jechać z Zagłębiem do Turcji nie tylko jako turysta. Fajnie, bo przynajmniej lepiej poznam drużynę. Na razie byłem z chłopakami tylko kilka dni na obozie. To jednak wystarczyło, by uznać, że przeszedłem do świetnej drużyny, która ma świetnego trenera. Pamiętam takie styczniowe zgrupowania, podczas których nawet piłki nie widziałem. Z Czesławem Michniewiczem jest inaczej, zajęcia były ciekawe.

Tak jak na zgrupowaniu kadry w Jerez?

Myślałem, że zagram w Hiszpanii drugi raz w reprezentacji Polski, a tymczasem pęknięcie ręki mi to uniemożliwiło. Gdy to się stało, byłem autentycznie załamany. Bo ja uważam, że każdy dzień pracy z Leo Beenhakkerem jest jak parę miesięcy w moich poprzednich klubach. Czuję, że z każdą godziną staję się lepszym zawodnikiem. Nawet na treningi chodzę z przyjemnością. W ciągu kilku dni kilka dni w Emiratach Holender otworzył mi oczy na piłkę. Jest wielką postacią w europejskim futbolu, naprawdę kimś. Roztacza wokół siebie jakąś taką aurę, że nie można mu nie ufać. Ma indywidualne podejście do zawodnika i taki sposób przekazywania informacji, że one błyskawicznie trafiają do adresata. Człowiek łapie się za głowę i nie może nadziwić, że gra w piłkę jest tak łatwa i że o tylu prostych rzeczach wcześniej nie wiedział.

Myśli pan, że złamanie ręki przeszkodzi panu na stałe znaleźć się w kręgu zainteresować Beenhakkera?

Mam nadzieję, że nie. Pocieszył mnie, gdy wyjeżdżałem z Hiszpanii, mówiąc przy wszystkich, że będzie o mnie pamiętał i że jest zadowolony z tego, co pokazałem na treningach. Takie słowa były dla mnie bardzo ważne. Bo inni błyszczeli na boisku, a ja tylko na treningach.

Teraz przez pół roku będzie pan mógł błyszczeć w Zagłębiu, a potem pewnie znów zmieni pan klub?

Co to, to nie. Mogę zadeklarować, że na pewno nie odejdę z Lubina do żadnego innego polskiego zespołu. Mam tu trzyletni kontrakt i chcę go wypełnić, chyba że ktoś z zagranicy wpłaci ustaloną w umowie sumę. Przecież Zagłębie od następnego sezonu będzie rządzić w polskiej piłce. A może już od tej wiosny? Po co miałbym gdzieś odchodzić?