Od poprzedniej soboty, kiedy nasza najlepsza biegaczka wywalczyła złoty medal w biegu łączonym, razem ze swoim trenerem Aleksandrem Wierietielnym wmawiała nam, że na kolejny medal na najbardziej wymagającym dystansie nie ma szans. W sobotę okazało się, że była to tylko mistyfikacja.
Polka zaczęła wyścig bardzo skupiona. Uważała, by nie popełnić błędu. Nie wjechać w którąś z rywalek, nie połamać kijków, nie stracić kontaktu z czołówką. Nie musiała zbytnio się wysilać, bo żadna ze zmieniających się na prowadzeniu zawodniczek nie kwapiła się do narzucenia szybkiego tempa.
Kowalczyk nie podobało się takie taktyczne rozgrywanie biegu, lecz nie dała się ponieść emocjom. Nawet kiedy po 20 km wyszła na pierwsze miejsce, nie ryzykowała. Zaatakowała dopiero 2 km przed metą, a na ostatnim kilometrze na podjeździe odjechała 8-osobowej grupce, jakby włączyła dopalacz.
"Czekałem na ten moment. Denerwowałem się, bo wiedziałem, że to nastąpi, tylko kiedy? Gdy ruszyła na tym podbiegu, tak zaskoczyła rywalki, że te niemal stanęły. To było fantastyczne" - przeżywał Łuszczek.
"Ruszyłam na dole, wiedząc, że od razu się nie urwę. Ale im dłuższa górka, tym dla mnie lepiej. Jeśli wcześniej nie stracę za dużo energii, to na końcowych podbiegach mało kto może dotrzymać mi kroku. Najwięcej mogę zyskać na ostatnich 10-15 metrach" - opowiadała Kowalczyk, bagatelizując swoją niewyobrażalną siłę i wytrzymałość. "Gdy taktycznie biegnę dobrze, nie marnuję sił, to zdarza mi się tak uciekać. Nieraz to pokazałam. Podobnie było na igrzyskach w Turynie, ale tam byłam zbyt młoda i głupia, żeby wygrać" - stwierdziła.
W Libercu wszystko poszło już idealnie. Na szczycie Justyna obejrzała się na resztę stawki, a potem pomknęła przed siebie. Na ostatnich kilkuset metrach wypracowała sobie olbrzymią przewagę. Druga w tym wyścigu Rosjanka Jewgienija Miedwiediewa na metę wpadła ponad 8 sekund za naszą mistrzynią.
Jak w każdym występie w Libercu Kowalczyk biegła na doskonale przygotowanych nartach. Jej serwismen Ulf Olsson był w sobotę dumny ze swojej pracy. "Najtrudniej było wybrać narty z właściwą strukturą. Dzień przed biegiem sprawdziliśmy różne warianty. Jestem usatysfakcjonowany, narty wyglądały bardzo dobrze" - mówił Szwed, który nie miał zbyt wiele czasu na oglądanie popisu swojej zawodniczki.
W sobotnim wyścigu na 30 km po raz pierwszy można było zmieniać narty w czasie jego trwania. Polka, podobnie jak większość zawodniczek z czołówki, dwukrotnie skorzystała z tej możliwości, a Olsson musiał na bieżąco przygotowywać dla niej świeże deski. "Miałem na to niecałe 20 minut, bo tyle mniej więcej trwa przebiegnięcie dystansu dzielącego strefy zmian. To było ekspresowe smarowanie, bo gdybym spędził w kabinie do woskowania więcej czasu, Justyna raczej nie byłaby ze mnie zadowolona" - śmiał się serwismen.
Co dało zmienianie sprzętu? "Kiedy jest mokro, śnieg robi się brudny. Zanieczyszczenia dostają się na narty, co po kilku kilometrach bardzo je spowalnia" - wyjaśnił Olsson. Odświeżone narty sprawiły, że Kowalczyk po drugie mistrzostwo świata pobiegła łatwiej i szybciej.
Królowa nart, królowa mistrzostw, królowa zimy. Można prześcigać się w komplementach pod adresem Justyny Kowalczyk, ale to, co nasza zawodniczka pokazała w trakcie mistrzostw świata w Libercu, zasługuje na uznanie. Na zakończenie imprezy w Czechach wygrała bieg na morderczym dystansie 30 km. "To był wspaniale, po mistrzowsku rozegrany bieg" - zachwycał się polski mistrz świata sprzed lat Józef Łuszczek.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama