Jak pan woli o sobie myśleć - wicekról biatlonu czy drugi zawodnik klasyfikacji generalnej Pucharu Świata?
Tomasz Sikora: Ja jednak nazwałbym siebie drugim zawodnikiem klasyfikacji generalnej. Tak szczerze mówiąc, to nic z tego sezonu nie przywiozłem. Nie zdobyłem ani Kryształowej Kuli, czy to tej za zwycięstwo w klasyfikacji generalnej, czy w klasyfikacji sprintu, ani medalu mistrzostw świata. A więc pozostałbym przy stwierdzeniu, że jestem drugim zawodnikiem w PŚ.
Taka ocena to przejaw skromności czy jednak rozczarowanie? Tak naprawdę przegrał pan z największym biatlonistą naszych czasów - Ole Einarem Bjoerndalenem, a i on nie raz w tym sezonie musiał przeżyć porażki z panem.
Na pewno nie jest to rozczarowanie, myślę, że nawet przegrana z Emilem Hegle Svendsenem nie byłaby niczym strasznym. Ci zawodnicy prezentują najrówniejszą formę. Tak naprawdę to nie wiem, czy gdyby nie choroby, to na koniec sezonu ze zdobycia dużej Kryształowej Kuli nie cieszyłby się Svendsen. Ani na moment nie zapominam, że są to zawodnicy z najwyższej światowej półki i to nie jest wstyd z nimi przegrywać. Ale jakiś tam żal zawsze pozostaje, szczególnie że gdyby nie choroba, to do końca mogłem się liczyć w walce o zwycięstwo.
Jak pan wspomina ostatni start w Chanty-Mansijsku? Po słabszych startach, szczególnie w Vancouver, nie tylko stracił pan prowadzenie w PŚ, ale zagrożone było też miejsce wicelidera, a Svendsen, pański najgroźniejszy rywal, imponował formą.
Walka była do ostatniego startu. W Rosji chciałem głównie obronić pozycję lidera klasyfikacji sprintu, co niestety nie udało się. I już po pierwszym starcie pozostała mi tylko walka o zachowanie drugiego miejsca w PŚ. Powiem szczerze, że przed biegiem ze startu wspólnego nie odczuwałem jakiegoś szczególnego stresu, nie bawiłem się także w liczenie punktów. Wiedziałem, że najlepiej by było, gdybym na finiszu był lepszy od Svendsena.
Rewelacji nie było, ale pozostaje pan najlepszym zawodnikiem w historii polskiego biatlonu. Na pewno na długie lata...
Ten sezon ułożył mi się pod względem organizacyjnym tak, jak mógłbym sobie to wymarzyć, i jedyna przykra rzecz, jaka mnie spotkała, to ta choroba po mistrzostwach świata w Korei Płd. Niestety nie dałem rady w pełni się wyleczyć i do końca sezonu odzyskać formy biegowej, jaką prezentowałem przed wyjazdem na mistrzostwa. Czy to jest do powtórzenia? Na pewno, jeżeli zostaną mi stworzone stuprocentowe warunki do przygotowań, to mogę walczyć o najwyższe cele.
Od wielu lat jest pan zawodnikiem światowej czołówki, co roku plasuje się pan w dziesiątce albo w jej okolicach. Ale nigdy nie było aż tak dobrze. Skąd taki progres wyników?
Trudno powiedzieć, takie wahania formy są dosyć powszechne u wielu zawodników. Wystarczy choćby spojrzeć na Austriaka Christopha Sumanna, mimo swoich 33 lat nigdy nie był w dziesiątce Pucharu Świata. W tym sezonie wygrał bardzo wiele zawodów, często stawał na podium, dostał się do samej czołówki. Czym to jest spowodowane? Bardzo trudno mi powiedzieć. Wielu zawodników się starzeje, inni przechodzą jakieś kryzysy...
A pan im starszy, tym lepszy?
Od paru lat myślę, że ta moja forma jest równa. Jedyny słabszy sezon miałem zaraz po igrzyskach olimpijskich w Turynie, kiedy postanowiłem trochę odpocząć. Poza tym zachowuję stabilną formę. W tym roku bardzo pomógł mi sprzęt, który dał mi wiele na plus, i dzięki temu zająłem drugie miejsce, a nie szóste czy ósme. Jedyne problemy mieliśmy w Rosji, gdzie były temperatury dodatnie. Mam naprawdę supersprzęt na mrozy, a nie mieliśmy okazji przed sezonem przetestować nart na cieplejszą pogodę. Testy odłożyliśmy na tegoroczne przygotowania, otrzymamy także od Fischera kilkadziesiąt dodatkowych par nart i wierzę, że w przyszłym sezonie w ogóle nie będzie z tym problemów.
Jedyny słaby element to strzelanie...
Teraz już wiem, jakie popełniałem błędy w trakcie sezonu. Miałem jednak sporo czasu za wyciągnięcie odpowiednich wniosków i wprowadzenie poprawek. Z czego one wynikały? Nie traktowałem każdego strzału indywidualnie, strzelałem zbyt szybko. Sądzę też, że gdzieś w mojej głowie siedziało przeświadczenie, że wszystkie te straty będę w stanie odrobić na trasie. Niestety w Pyeong Chang okazało się, że przeliczyłem. W przyszłym sezonie jestem pewien, że tych błędów już nie powtórzę.
W przyszłym roku czekają pana igrzyska olimpijskie w Vancouver. Co sądzi pan o trasach? Justyna Kowalczyk stwierdziła wręcz, że są one stworzone dla... amatorów.
Są to trasy bardzo specyficzne, chyba jedyne na świecie. W Whistler przeważają płaskie odcinki, na których bez przerwy trzeba pracować. Dlatego w okresie letnim skupimy się na sile. Najprawdopodobniej będzie to bieganie na nartorolkach, szczególnie pod górę. A także ćwiczenia specjalistyczne, jak bieganie czy to krokiem jeden na jeden, samym pchaniem albo zupełnie bez użycia kijków.
Minister Drzewiecki obiecał w tym roku dodatkową pomoc. Czyżby w Polsce w końcu przypomniano sobie, że zimą poza skokami istnieją także i inne dyscypliny sportu?
Myślę, że zasłużyliśmy na to swoją postawą. Od początku sezonu zarówno Justyna, jak i ja prezentowaliśmy równą, wysoką formę. Bardzo cieszę się, że zostało to docenione. A czy to będzie stała zmiana? Trudno mi odpowiadać na takie pytania. Sądzę, że będzie to zależało od naszych wyników i od tego, jak długo potrwa kryzys na rynkach finansowych. Jeżeli nie byłoby kryzysu, sądzę, że znacznie więcej zawodników mogłoby liczyć na tego typu dofinansowanie.
Czy sukces pana zmienił?
Trudno powiedzieć. Ja sam tego nie odczuwam, ale tak naprawdę musiałyby się w tej sprawie wypowiedzieć osoby z boku.
Czuje się pan gwiazdą?
Nie, na pewno. Nie zdobyłem tylu medali, ile przywiozła z mistrzostw świata Justyna Kowalczyk, nie wywalczyłem też Kryształowej Kuli. A i nie należę do osób, które szczególnie zabiegają o zainteresowanie mediów.
Po sukcesach zrobiło się wokół pana bardzo głośno. Śledzi pan publikacje na swój temat?
Jeśli mam chwilę, to czytam. Najbardziej dla mnie irytującym pytaniem jest: „Co z tym strzelaniem w pozycji stojąc”. Nawet trener nigdy nie zadawał takiego pytania, bo wie, że to zostaje gdzieś w psychice i po kilku takich zapytaniach zawodnik, dobiegając do stanowiska, pomimo koncentracji sam zaczyna się nad tym zastanawiać i wprowadza się w stan niepewności.
Czy na biatlonie można zarobić miliony?
Trzeba pytać Bjoerndalena. Dużo zarabia na samym biatlonie, do tego dochodzą kontrakty sponsorskie i reklamowe. W Polsce bardzo trudno dorobić się wielkich pieniędzy na tej dyscyplinie sportu. Są nowe umowy sponsorskie, ale te podpisuje głównie związek, ale my jako sportowcy raczej tego nie odczuwamy. Może gdyby nie kryzys, byłoby lepiej.
Dopiero co wrócił pan z Chanty-Mansijska, a teraz mistrzostwa Polski i tajemniczy wyjazd na Kamczatkę?
Dostałem zaproszenie od organizatorów na zawody typowo komercyjne. Na razie wiem tylko, że w programie są dwa starty. Potem upragnione wakacje, gdzieś w ciepłych krajach. Miejsce już ustalone, ale zachowam je dla siebie.