W finale akademickich rozgrywek zespół Gonzaga Bulldogs, której barw bronił Karnowski, przegrał z North Carolina 65:71. Nasz rodak trafił tylko jeden z ośmiu oddanych rzutów z gry. W sumie zdobył dziewięć punktów (siedem celnych z dziewięciu wolnych) i miał tyle samo zbiórek, a także blok, cztery straty i cztery faule.

Reklama

Słabszy występ nie zmienia jednak opinii o jego roli w zespole debiutującym w turnieju Final Four i w wielkim finale. Trudnym do pobicia osiągnięciem Polaka będzie ustanowiony w zakończonym sezonie indywidualny rekord 137 zwycięstw w meczach ligi NCAA. Finałowe spotkaniem na stadionie University of Phoenix było ostatnim występem Karnowskiego w tych rozgrywkach i w tym zespole.

W najbliższych miesiącach zapadną decyzje, które przesądzą o przyszłości Karnowskiego. Fachowcy spierają się w kwestii, czy 22 czerwca zostanie wybrany w drafcie do NBA.

Trwa ładowanie wpisu

Skazany na koszykówkę zaczynał od... hokeja

Do tej pory w najlepszej lidze świata zagrało czterech naszych rodaków. Teraz śladami Cezarego Trybańskiego, Macieja Lampe i Marcina Gortata ma szansę podążyć właśnie Karnowski. Swoją przygodę ze sportem zaczął od hokeja na lodzie. Potem było jeszcze pływanie i piłka nożna. W końcu jednak trafił na koszykarski parkiet. Było to nieuniknione. Karnowski wywodzi się bowiem z koszykarskiej rodziny. Matka była zawodniczką BKS Bydgoszcz, ojciec jest trenerem koszykówki i to właśnie on był pierwszym "nauczycielem" syna.

Początki nie były łatwe, bo tata nie stosował wobec Przemka taryfy ulgowej. Wręcz odwrotnie. Młody Karnowski Musiał rywalizować ze starszymi i często lepszymi od siebie chłopakami.

Pomiędzy synem i ojcem dochodziło do nieporozumień. Najczęściej wtedy, gdy młody Karnowski lądował na ławce rezerwowych. Jednak konflikty szybko były rozwiązywane. Obaj mieli wspólny cel, by kiedyś Karnowski-junior trafił za ocean.

Z Torunia, przez Władysławowo i Tarnobrzeg do USA

Reklama

Przemysław Karnowski szybko wyfrunął z rodzinnego gniazda. Po ukończeniu pierwszej klasy liceum i zajęciu drugiego miejsca na mistrzostwach świata do lat siedemnastu w 2010 roku w Hamburgu, przeniósł się z Torunia do Szkoły Mistrzostwa Sportowego we Władysławowie. Później trafił do Siarki Tarnobrzeg w barwach której zadebiutował w Polskiej Lidze Koszykówki. Na rodzimym podwórku jednak nie zagrzał długo miejsca. Choć dużo polskich klubów proponowało mu profesjonalny kontrakt, to zaledwie po jednym sezonie gry przeniósł się za ocean do NCAA. W 2012 roku trafił do Gonzaga Bulldogs z amerykańskiej ligi uniwersyteckiej. Sam trener tego zespołu Mark Few przyjechał do Polski namawiać go do gry w prowadzonym przez siebie zespole.

Karnowski na brak zainteresowania nie mógł narzekać. Można powiedzieć, że był rozchwytywany. Dosłownie! Spośród trzydziestu propozycji od amerykańskich college'ów swój wybór ograniczył do dwóch uczelni - Gonzagi i Kalifornii. Ostatecznie zdecydował się na tę pierwszą. Dlaczego? Byli mną zainteresowani od 2010 roku, kiedy z reprezentacją Polski zajęliśmy drugie miejsce na mistrzostwach świata do lat siedemnastu w Hamburgu. Przez cały czas byłem w kontakcie z asystentem trenera, Tommym Lloydem. Kojarzyłem świetnych wysokich graczy, którzy byli absolwentami tej uczelni, takich jak Ronny Turiaf czy Casey Calvary. Wiedziałem też, że grało tam sporo graczy spoza Stanów Zjednoczonych. Poza tym styl gry Gonzagi najbardziej mi odpowiadał - wyjaśnił w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" Karnowski. Tak zaczął się spełniać jego sen o grze i nauce w USA.

Trwa ładowanie wpisu

NCAA czyli przepustka do zawodowej kariery

Akademickie rozgrywki w USA są śledzone przez skautów klubów z ligi NBA oraz największych i najbogatszych zespołów z Europy. To dzięki dobrym występom na parkietach NCAA w przyszłości można podpisać wysokie kontrakty i stać się zawodowym koszykarzem. Jednak wybić się tu nie jest łatwo. Każdy walczy tu o przetrwanie - podkreśla Karnowski.

W NCAA trenuje się bardzo ciężko. Oprócz zajęć z piłką na hali kandydaci na graczy NBA w trakcie sezonu dodatkowo wylewają litry potu na siłowi. Na tym nie koniec. Większość zawodników trenuje też indywidualnie w swoim wolnym czasie. Praktycznie codziennie jestem na siłowni i jeszcze chodzę porzucać z jednym z trenerów - mówi Karnowski. To wszystko, by po ukończeniu uczelni trafić do najlepszej lig świata i podpisać lukratywny kontrakt.

O taki przywilej na parkiecie walczy się do... krwi. Karnowski przekonał się o tym tuż po przylocie za ocean. Na pierwszym roku zażartowałem, że nigdy w życiu nie miałem niczego szytego. Nagle dostałem mocno z łokcia w wargę. Trzeba było szyć. Kilka tygodni później uderzono mnie łokciem pod okiem i znów musiałem mieć szytą twarz. W czasie meczu nieustannie trwa walka i wyścig - podkreśla w jednym z wywiadów Karnowski.

W czasie meczów zawodników ponosi adrenalina i czasem gra kończy się ostrym faulem. Ofiarą takiego zagrania 23-letni Polak stał się w tegorocznym półfinale rozgrywek ligi NCAA. W meczu z South Carolina Gamecocks nasz rodak mało nie stracił oka. Karnowski w pierwszych 20 minutach zdobył sześć punktów, miał cztery zbiórki, dwie asysty, dwie straty i faul. Przed przerwą przy próbie wsadu został zablokowany przez Gabończyka Chrisa Silvę, który po zbiciu piłki mocno uderzył go w twarz opadającą ręką. Polak upadł na parkiet, trzymał się za oko. Opuścił boisko w towarzystwie trenera Marka Few, a następnie jeszcze przed zakończeniem pierwszej połowy zszedł do szatni. Po przerwie polski środkowy wrócił jednak na parkiet w pierwszej piątce i od razu pokazał swoją wartość. Po jego dobitce drużyna uzyskała 10-punktową przewagę.

Karnowski już na samym początku kariery przeszedł do historii

Drużyna Karnowskiego pokonała South Carolina Gamecocks i dzięki temu awansowała do finału rozgrywek NCAA. 23-latek jest pierwszym Polakiem, który wystąpił w takim meczu. Mimo, że decydujące spotkanie zakończyło się porażką Gonzagi, a nasz koszykarz wypadł przeciętnie, to przyszłość rysuje się przed nim różowo.

22 czerwca odbędzie się Draft do NBA. Według fachowców Polak ma szanse na angaż. Jeśli nie, to w "najgorszym" wypadku bez kłopotu znajdzie zatrudnienie, w którymś z europejskich klubów.

Sporym atutem Karnowskiego w wyścigu do najlepszej koszykarskiej ligi świata jest wzrost. 216 centymetrów robi różnicę na parkiecie. W dodatku gabaryty nie przeszkadzają mu w poruszaniu. Jest sprawny i dość szybki jak na zawodnika grającego na tej pozycji. Na pewno zawdzięczam wiele wzrostowi i posturze. Koszykarskie kluby interesują się mną, bo jestem zawodnikiem podkoszowym. Wzrost pomaga mi na parkiecie - przyznaje Karnowski, ale jednocześnie dodaje, że na co dzień 216 cm trochę komplikuje życie. Problemy sprawia znalezienie odpowiednich ubrań i butów, łóżko mam robione na zamówienie. Ale nie narzekam. Staram się cieszyć ze swojej oryginalności i korzystać z wysokiego wzrostu, jak tylko mogę.

Wysoki jak brzoza, a głupi jak koza - to na pewno nie o Karnowskim

Wzrost na pewno nie przeszkadza w nauce. Gra w NCAA pozwoliła wypromować się Karnowskiemu na koszykarskim rynku, ale i zdobyć wykształcenie. Gdyby jakimś "cudem" nie udało mu się zrobić kariery sportowej, to z dyplomem amerykańskiej uczelni spokojnie znajdzie pracę z której będzie mógł utrzymać rodzinę.

Na uczelni pomaga się sportowcom, by nauka, treningi i mecze nie kolidowały ze sobą. Studiuję zarządzanie w sporcie. Wszyscy nam tu pomagają. Jeśli ominęliśmy jakieś zajęcia z powodu meczu bądź treningu zawsze znajdzie się ktoś kto ci pomoże. Staram się, by dostawać jak najlepsze oceny - podkreśla Karnowski.

American Dream kosztował go sporo wyrzeczeń. Od ośmiu lat nie miał wakacji, ale jeśli w czerwcu dostanie się do NBA to lato 2017 będzie dla niego niezapomniane...