Nie ma przesady w stwierdzeniu, że ten sezon należy do Westbrooka, którego wyczyny regularnie są najważniejszą wiadomością dnia w NBA. Po odejściu z Thunder Kevina Duranta o obliczu drużyny stanowi w zasadzie tylko on. Zespół ze stanu Oklahoma nie jest faworytem walki o mistrzostwo, ale 28-letni rozgrywający bez większego trudu wprowadził go do fazy play off, przy okazji ustanawiając rekordy, które wydawało się, że przetrwają na zawsze.

Reklama

W marcu został pierwszym w historii NBA koszykarzem, który uzyskując triple-double, nie spudłował żadnego rzutu. Tydzień później znów miał triple-double, a jego częścią była rekordowa zdobycz punktowa - 57. W niedzielę wyprzedził Robertsona w liczbie meczów w sezonie z dwucyfrową wartością w trzech kategoriach.

Powtórzył też inne wielkie osiągnięcie Robertsona, który do tej pory jako jedyny w historii ligi mógł się pochwalić średnimi z sezonu na poziomie triple-double. Westbrook notuje przeciętnie 31,9 pkt, 10,7 zbiórek oraz 10,4 asyst i od piątku jest jasne, że bez względu na jego dokonania w pozostałych meczach średnie nie zejdą poniżej poziomu triple-double.

Minionej nocy miał 50 pkt, 16 zbiórek i 10 asyst. Kiedy na niespełna pięć minut przed końcem meczu w Denver uzyskał 10. asystę i poprawił rekord Robertsona, kibice zgotowali mu owację na stojąco. Być może fani Nuggets nie byliby skłonni do takiej reakcji, gdyby wiedzieli, co stanie się później.

W tym momencie to gospodarze prowadzili 101:99, ale później zdołali zdobyć jeszcze tylko cztery punkty, a Westbrook wszystkie 15 dla Thunder. Zwycięstwo swojej ekipie zapewnił trafieniem "za trzy" równo z końcową syreną.

"Napędzała mnie czysta adrenalina. Trafienie zwycięskiego rzutu to coś o czym marzy się od dziecka. Kiedy dokonasz tego w hali przeciwnika smakuje to jeszcze lepiej. Takich rzeczy długo się nie zapomina" - podkreślił bohater wieczoru.

Dla Nuggets to była wyjątkowo bolesna porażka, bo ostatecznie zamknęła im drogę do play off. Ósmą i ostatnią drużyną Konferencji Zachodniej, która wystapi w tej fazie zostali Portland Trail Blazers.

Reklama

Na Zachodzie jasne jest już niemal wszystko. Wiadomo, że w pierwszej rundzie Golden State Warriors zmierzą się z Trail Blazers, San Antonio Spurs z Memphis Grizzlies, Houston Rockets z Thunder, a Los Angeles Clippers z Utah Jazz. Jedyna niewiadoma dotyczy tylko tego, która z ekip w ostatniej z wymienionych par będzie miała przewagę parkietu.

Na Wschodzie o ostatnie dwa miejsca walczą trzy drużyny: Indiana Pacers (bilans 40-40), Chicago Bulls (39-41) oraz Miami Heat (39-41). Żadna z nich w niedzielę nie grała.

Wpadkę zaliczyli natomiast broniący tytułu Cleveland Cavaliers, którzy na wyjeździe ulegli po dogrywce ekipie Atlanta Hawks 125:126. Sama porażka nie jest niczym niezwykłym, ale jej okoliczności już tak. Cavaliers bowiem na ostatnią kwartę wychodzili prowadząc różnicą aż 26 pkt.

Na niewiele zdało się 45 punktów Kyrie'go Irvinga oraz triple-double LeBrona Jamesa - 32 pkt, 16 zbiórek i 10 asyst. Wśród zwycięzców najskuteczniejszy był Paul Millsap - 22 pkt.