Prowadzony przez pana Lech Poznań idzie na mistrza. Na piłkarskiej giełdzie wymieniany jest pan jako ten, który może niebawem zastąpić w reprezentacji Polski Leo Beenhakkera. Sprawę utrudnia jednak pana konflikt z wpływowym Jerzym Engelem.
Jaki konflikt? Jeden drugiego podpuszczał, było sporo nieporozumień. Od dłuższego czasu żyjemy dobrze. Jak miś z misiem. W tej chwili nie podpalam się na kadrę. Niech sobie Leo dorobi jeszcze do końca kontraktu. Niech wygra te dwa najbliższe mecze. Muszę kalkulować, jak wygrać wszystkie mecze do końca sezonu z Lechem Poznań.

Reklama

Skończył pan 60 lat, zawsze podkreślał, że największym marzeniem jest reprezentacja. Lepszy moment może się nie trafi.
Spokojnie. Aragones zdobył z Hiszpanią mistrzostwo Europy w wieku 71 lat. Ale rzeczywiście, praca z kadrą i drużyną Bundesligi to są moje dwa niespełnione marzenia. Gdybym teraz miał odchodzić z Lecha do jakiegoś innego polskiego klubu, to byłoby bez sensu. Od zera człowiek tu zaczynał w tym Poznaniu, aż powstał jakiś zespolik, którym można się pochwalić. O ile zarząd będzie chciał budować jeszcze silniejszego Lecha, to chciałbym go dalej pociągnąć. Nie interesuje mnie natomiast sielanka, trwanie w takim komforcie i niepodwyższanie sobie poprzeczki. Zawsze wolałem z pianą na ustach coś osiągnąć, coś wywalczyć. To mnie zawsze interesowało. Nie należę do trenerów, dla których najistotniejsze jest przetrwanie. Takich, którzy mówią sobie: a jeszcze jeden rok, a jeszcze jedna wypłata.

Tani też pan nie jest.
Jeśli dajesz z siebie wszystko, nie śpisz po nocach i czasami tak cię poniesie, że chcesz wyskoczyć przez balkon, okazuje się, że nie jest to wcale taka prosta praca. Trzeba to doceniać. W porównaniu z innymi ja wcale taki drogi nie jestem. Na pewno tańszy od Kasperczaka, Urbana czy Skorży. W gazetach przeczytałem, że Kasperczak w Górniku zarabia 375 tys. euro rocznie. Nie mogę się z nim porównywać. Heńkowi jednak nie zazdroszczę, uważam, że każdy powinien brać takie pieniądze, na jakie zasługuje.

W swojej karierze trenerskiej był pan już na bardzo wysokim pułapie, spadł pan z piedestału i teraz znów się na niego wdrapał.
Nie złapałem żadnej trenerskiej zadyszki, jak mi przypisywano. Dobrze się stało, że przez jakiś czas prowadziłem zespoły słabsze. Brałem nawet takie, które zajmowały ostatnie miejsca w tabeli. Moja żona lamentowała i pytała, co ja robię, jak obejmowałem ostatnie Zagłębie Lubin czy Odrę Wodzisław. A to były właśnie dobre miejsca. Tam dopiero możesz poczuć, co robisz. Im już nie można było zrobić nic złego, można było tylko pomóc. Warto przeżywać dramatyczne chwile, bo to hartuje. Musiałem wygrywać konkretne mecze, bo jak nie, to pociąg do drugiej ligi odjeżdżał.

Myślał pan w jakimś momencie swojej kariery, że już się wypalił, a świat dawno odjechał?
Ani przez chwilę. Ja jestem jeszcze krok przed światem. Teraz gramy taką taktyką, jaką gramy, a ja już kombinuję, co nowego wprowadzić od nowego sezonu. Swój warsztat możesz poprawiać, prowadząc zespoły ligowe. Będąc trenerem reprezentacji - już nie.

Mówi się, że w Polsce trenerzy nie są w stanie spojrzeć na polską piłkę obiektywnie, bo są w układzie. Mają swoich zawodników, swoich menedżerów, ciągną ich za sobą latami...
Pamiętajcie, Smuda to jest kawał chama. Nigdy nie idę tą drogą. Układy mnie nie interesują. Owszem, miałem swoich ulubieńców, jak Frankowski, Szymkowiak, Citko czy paru innych, ale oni umieli grać w piłkę.

Skąd pan wziął tych wszystkich Stiliciów, Djurdjeviciów, Rengifo, którzy robią w Polsce furorę?
To nie był przypadek. Miałem kontakty, znałem menedżerów w wielu krajach, wiedziałem, jakich konkretnie potrzebuję zawodników. Podsyłali mi ich do sprawdzenia, do innych sam miałem przekonanie, znałem Arboledę, a jak zobaczyłem Lewandowskiego, to mówię: dawać mi tu szybko pieniądze. Jechać i kupować natychmiast!

Legia miała go u siebie, później na wyciągnięcie ręki w Pruszkowie, i nie dostrzegła w nim talentu.
Jedni jeżdżą w ciemnych okularach na mecze, a inni w normalnych. Nie używam ciemnych. To jest ta różnica.

Polega pan na piłkarskim nosie czy autentycznej wiedzy o futbolu?
Jedno z drugiego wynika. Nos jest najważniejszy. Bez nosa to wie pan, gdzie można sobie komputer wsadzić. Piłką gramy, a nie komputerem. Ja czuję opuszkami palców, jaką zmianę zrobić, kogo dobrać.

W pewnym momencie w Lechu szło panu słabo. Miał pan już wylecieć...
W tym zawodzie musisz być bandzior, musisz wytrzymać. Kibiców, zarząd, media, całe to ciśnienie. Pamiętam, jak banda kibiców wyła za moimi plecami: Smuda, zmiana! A ja mówię sobie: ja wam dam zmianę. A nie dam i koniec! Nie można ulegać. Czasem to wyglądało tak, że robię na przekór 30 tysiącom ludzi. Tak się wydawało, ale tak nie było. Bo przecież wyszedłem obronną ręką. Gdybym podlizywał się kibicom, łaził za dziennikarzami, to nikt by mnie nie szanował. Trener, który nie potrafi wytrzymać ciśnienia i przy stanie 0:2 chowa się do budy, powinien zapomnieć o tym zawodzie. Do domku i z pieskiem na spacerek. Musisz wytrzymać do końca, aż cię wypier... Czasem mam pianę na ustach i gały mi wychodzą. Jak zawodnicy widzą, że mógłbym zeżreć trawę z ambicji, to też tak robią. Ja ich pociągam.

Przyznaje pan, że jest naturszczykiem?
Oczywiście, a co w tym uwłaczającego? Piłka nożna to jest natura, praktyka. Możesz wszystkie szkoły skończyć, a bez praktyki nic nie osiągniesz. Przecież wszystkie zespoły, które brałem bez względu na klasę, grały ładnie w piłkę. No na zdrowy rozum: muszę coś umieć. W aż tyle przypadków nie wierzę.

Czy jest pan dla zawodników partnerem czy raczej despotą?
Jestem dyktatorem-demokratą. Wiem, kiedy przytulić, wiem, kiedy pałą pogonić.

Coraz więcej polskich trenerów mówi, że wszystkich dotyczyła korupcja, a jak ktoś twierdzi inaczej, to po prostu kłamie.
Jestem niesamowicie przeciwko korupcji. Nie wezmę nawet śmierdzącego sera, nie przekupię. Jeśli moi piłkarze zdobędą medal za mistrzostwo Polski, to będzie on czysty jak łza. Nie może być inaczej. Jakbym się dowiedział, że tu ktoś coś zachachmęcił, to biorę torebkę i wyjeżdżam do domu w Krakau.

Pana zawodnik Piotr Reiss pojechał niedawno w kajdankach do Wrocławia. Odpowie za stare grzechy.
Tego Piotrka mi jest żal. Wiedział, że to wszystko ma krótkie nogi. Popsuł sobie koniec kariery. Zdobył u mnie tytuł króla strzelców, wszedł do grona zawodników, którzy mają sto bramek, mógł jeszcze mieć mistrzostwo. Powinien zostać menedżerem klubu, dyrektorem. Wszystko stracił.

Rozmawiał z nim pan po tej aferze?
Dwa dni temu. Nie wiem, komu wierzyć. Prokurator mówi, że do czterech zarzutów się przyznał, on nie potwierdza. Wdowczyk w prokuraturze przyznał się do wszystkiego, a mediom powiedział, że do niczego. Nie chcę nikogo obrażać. Ale jeśli już kogoś zamknęli, to przynajmniej odrobina prawdy w tym musi być. Jeden drugiego kapuje i tworzy się cały łańcuch.

O tym, w jakim świecie pan funkcjonuje, musiał pan wiedzieć...
Niby wiedziałem, ale do końca w to nie wierzyłem. Nawet jak mówiłem publicznie, że jakiegoś sędziego powinni do prokuratora w kajdankach zawieść, i później okazywało się, że miałem rację. Tak mi się wydawało. Tego jednak było zbyt wiele. Miniony sezon w lidze to już był prawdziwy dramat. Co tydzień typowałem trafnie, kto będzie sędziował Groclinowi, a kto nam. A obsady były przecież tajne. Kierownik drużyny pytał mnie nawet, czy mam kontakt z kimś w związku. A ja mu powiedziałem, że mam kontakt tylko ze swoim rozumem. To, co działo się zeszłej wiosny, rok temu, to była korupcja w żywe oczy. Dziesięć meczów do końca, a właściciel klubu, który ma przenieść siedzibę do Wrocławia, ogłasza kibicom, że przywiezie do miasta miejsce w pucharach. W jakich pucharach, skąd on to wie? – dziwiłem się. Później zrozumiałem, co to znaczyło.

Czyli po rozpoczęciu śledztwa i walce z korupcją na szeroką skalę ten przykry proceder w polskiej piłce się nie zakończył?
Pewnie, że nie. Jeszcze łatwiej coś załatwić pod szyldem walki z korupcją.

Wszyscy zachwycamy się prowadzonym przez pana Lechem, ale ta wspaniała drużyna nie jest w stanie awansować nawet do 1/8 finału rozgrywek o Puchar UEFA, które uchodzą za podrzędne.
Tak bym nie powiedział. Udinese wygrało teraz z wielkim Juventusem i zremisowało w Rzymie z Romą. Trafiliśmy na bardzo dobry zespół, który wcześniej miał lekki dołek.

Chodzi o to, w którym miejscu znajduje się nasza klubowa piłka. Najlepszy polski zespół nie jest w stanie zaistnieć nawet w drugiej europejskiej lidze. Najlepsi grają w Lidze Mistrzów. Był pan ostatnim trenerem, który wprowadził polski zespół - Widzew - do tych elitarnych rozgrywek. Minęło już 13 lat...
Jesteśmy za biedni na Ligę Mistrzów. Nawet takie drużyny teoretycznie przypadkowe, jak Thun, Cluj czy Petrzalka Bratysława, miały w odpowiednim momencie odpowiednie budżety.

Co jest panu potrzebne, aby powtórzyć sukcesy sprzed lat?
Superzawodnicy. Przynajmniej kilku takich. Nie za sto tysięcy euro, ale za milion, którzy coś naprawdę znaczą. Muszą być też reprezentanci.

Ma pan reprezentantów w drużynie.
Dopiero tutaj ich wykreowaliśmy. Braliśmy chłopaków z drugiej ligi, często za góra 30 tysięcy złotych. Za tyle pieniędzy to w drugiej Bundeslidze nawet nie wypożyczysz zawodnika. Musi być kilku dobrych "grajcarów". Trzeba zaryzykować, wydać nawet pięć milionów, to się później zwróci.

Jest realne, aby Lech wydał aż tyle?
Nie wiem, ja jestem ryzykantem. Nasi prezesi wolą budować klub na zdrowych finansowych zasadach i swoją rację mają.

A jak nie będzie wzmocnień, tylko sprzedadzą panu Stilicia i Lewandowskiego?
To byłoby po polsku. Nie można tylko sprzedawać. Jak chcesz mieć duży płomień, to musisz dołożyć do pieca.