Już podpisał pan kontrakt z Lechem?

Seweryn Gancarczyk: Jeszcze nie, teraz musiałem wrócić do Charkowa, by rozliczyć się z klubem ze sprzętu, zdać mieszkanie i załatwić wszelkie formalności. Kontrakt z Lechem podpiszę na dniach, być może nawet tutaj, z Ukrainy, przez faks.

Reklama

Pański transfer jest chyba jednym z najbardziej zaskakujących. Mało kto się spodziewał, że trafi pan do Polski. Wszyscy raczej spodziewali się, że przedłuży pan kontrakt w Charkowie.

Nową umowę z Metalistem miałem już uzgodnioną. Różniliśmy się w kilku szczegółach, nic poważnego. Można było siadać i podpisywać. Okazało się jednak, że dostałem zielone światło, żeby zmienić klub. Do tej pory działacze Metalista wyceniali mnie na ponad milion euro i była to kwota nierealna i zaporowa. A ja już od jakiegoś czasu po cichu liczyłem na zmianę otoczenia, chciałem zmienić klimat, spróbować czegoś nowego.

Reklama

Oferta z Lecha była jedyną poważną?

Dochodziły mnie słuchy o jakichś tam zapytaniach, jacyś ludzie dzwonili do mojego menedżera, ale taką jedyną konkretną ofertą była ta z Poznania. Chyba nikt w Polsce nie wiedział do końca, jaka jest moja sytuacja, że można mnie wykupić z Metalista za jakieś 300 tysięcy euro, coś koło tego.

Mocno pan na tej przeprowadzce straci?

Reklama

Gdybym patrzył tylko przez pryzmat pieniędzy, zostałbym w Charkowie. Metalist nie jest oczywiście tak bogatą firmą jak Szachtar czy Dynamo. Te dwa kluby są poza zasięgiem finansowym reszty ukraińskiej ligi. Nie mogłem jednak w Charkowie na zarobki narzekać. Myślę, że mój były klub mieścił się w pierwszej szóstce, jeżeli chodzi o pieniądze.

Sześć lat był pan na Ukrainie. Jak pan będzie wspominał ten okres?

Było różnie. Gdy wyjeżdżałem do Arsenału Kijów w 2003 roku, tamten kierunek jeszcze nie był taki popularny. Piłkarze jeszcze obawiali się wyjazdu na Wschód. Po pierwszym sezonie w Arsenale sam chciałem uciekać jak najszybciej. Atmosfera w drużynie była fatalna. Spotkałem mnóstwo nieprzyjemnych osób. W drużynie był wyraźny podział na obcokrajowców i Ukraińców. Zdarzały się nieprzyjemne komentarze, wyzwiska od Polaczków. W dodatku przyplątała się kontuzja, osiem miesięcy nie grałem w piłkę. Zagrałem tylko w jednym meczu, byłem pewien, że to już koniec. Na szczęście zgłosił się po mnie Wołyń Łuck, gdzie zostałem wypożyczony. Tam przeszedłem prawdziwą szkołę. Trafiłem do trenera, który słynął z twardej ręki i katorżniczych treningów. Czasem się śmieję, że nie służyłem w wojsku, ale swój rok odrobiłem w Wołyniu. Tam się jednak odbudowałem, zacząłem dobrze grać. Chociaż Łuck chciał mnie wykupić, wróciłem do Arsenału, no a później pojawiła się oferta z Metalista. Bardzo się zresztą cieszę, że tu trafiłem. To najlepsze lata mojej kariery. Zarówno w sensie sportowym, jak i prywatnym. To z Metalista dostałem się do kadry na mistrzostwa świata w 2006 roku, to będąc zawodnikiem tego klubu zadebiutowałem w reprezentacji.

Co najbardziej pana zaskoczyło na Ukrainie?

Brak klasy średniej. Tutaj ludzie są albo bardzo bogaci, albo bardzo biedni. Ci bogacze jeżdżą niesamowitymi samochodami, ubierają się w drogie ciuchy i na każdym kroku podkreślają swój status majątkowy.

Pan też dawał do zrozumienia wszystkim wokół, że dobrze zarabia?

Nie, nie, nie. Broń Boże. Nie jestem takim typem człowieka.

Lada chwila zostanie pan piłkarzem Lecha. Tymczasem nie tak dawno temu miał pan szansę trafić do Celticu Glasgow. Dlaczego nie wyszło?

Pojechałem na testy do Glasgow zupełnie nieprzygotowany. Oni za dwa tygodnie mieli grać pierwszy mecz w Lidze Mistrzów z Barceloną, wszyscy już byli w pełni formy. Ja tymczasem trafiłem tam po 1,5-miesięcznym urlopie, na którym, nie ma co ukrywać, specjalnie się nie przepracowywałem. Trzeba przyznać, że wyraźnie odstawałem od reszty zawodników Celticu. Szkoda. Uważam, że gdybym był w pełni przygotowany, to miałbym szansę tam zostać.

Z Lecha będzie pan miał bliżej do kadry?

Liczę na to. Na Ukrainie nikt mnie nie obserwował. Teraz będę grał w Polsce, moje mecze transmitować będzie telewizja. Myślę, że łatwiej mi będzie przekonać do siebie sztab szkoleniowy.

Do tej pory nie było panu specjalnie z Beenhakkerem po drodze.

Selekcjoner chyba nie darzy mnie zbytnią sympatią. Dostawałem czasem powołania, ale nie grałem. Przy okazji meczu o Superpuchar spotkałem się z trenerem Rafałem Ulatowskim. Powiedział, że teraz będą uważnie śledzić moje występy. Spotkałem go kilka tygodni wcześniej na lotnisku w Wiedniu. Ja jechałem na testy do Lecha, a on wracał z Bełchatowem do Polski z obozu. Lecieliśmy tym samym samolotem. Ulatowski pytał się mnie, co ja robię w samolocie do Polski. Obiecałem działaczom Lecha, że nikomu nie będę o transferze mówił, odparłem więc, że jadę do domu. Ale Ulatowski coś wyczuł. Zaczął mnie wypytywać, rzucał nazwami różnych drużyn. Jednak ja byłem twardy. Jak się spotkaliśmy w Lubinie, przyznał, że nie wpadłby na to, że chodzi o Lecha.