ROBERT PIĄTEK: Nie jest pan już Grzesiem, jak był pan nazywany przez swoją trenerkę, ale także nie Grzegorzem. W Kanadzie funkcjonuje pan jako Gregor. Co pan w ogóle tam robi?
GRZEGORZ FILIPOWSKI: Jestem trenerem łyżwiarstwa figurowego w dzielnicy Toronto Richmond Hill w klubie York Region Skating Academy. Szkolimy tam wszystkie grupy wiekowe. Zaczynamy pracę z dziećmi i prowadzimy je aż do wieku seniora.
Z horyzontu polskich kibiców zniknął pan zaraz po zakończeniu kariery amatorskiej. Co pan robił?
Podpisałem kontrakt z menedżerem i startowałem na otwartych mistrzostwach USA, gdzie zająłem trzecie miejsce. Potem nawet te zawody wygrałem. Trochę jeździłem w różnych rewiach. Pracy nie było jednak aż tak dużo, w końcu więc wraz z narzeczoną postanowiliśmy osiedlić się w jednym miejscu i zacząć trenować innych.
Długo występował pan w rewiach?
2-3 lata. To niedługo, niektórzy jeżdżą po 10 lat. My kiedyś podpisaliśmy kontrakt na trzy lata z wytwórnią filmową Warner Brothers i wystawialiśmy Batmana. Niestety, jeździliśmy tylko przez rok, bo w Hongkongu trafiliśmy na tajfun, który zniszczył nam cały sprzęt. Ale i tak zjechaliśmy pół Azji - m.in. Bangkok, Singapur, Manillę, Jakartę.
Kogo pan grał?
Batmana.
I tak skromnie pan o tym mówi?
Miałem jakieś osiągnięcia w karierze amatorskiej, więc łatwiej było mi otrzymywać pierwszoplanowe role.
Jeździł pan tam z którymś ze swoich rywali?
Nie. W tamtym czasie tych rewii było więcej. Teraz telewizja i internet sprawiają, że trudniej jest sprzedać bilety.
Ale ma pan z nimi jakiś kontakt?
Oczywiście, najczęściej przy okazji zawodów. Bardzo wielu z nich pozostało przy łyżwiarstwie. Na przykład Brian Orser jest dyrektorem innego klubu w Toronto. Kilku zawodników kanadyjskich działa w związku, więc ich też widuję na zawodach. Paru zostało komentatorami telewizyjnymi, jak Kurt Browning, inni są sędziami. Ten świat łyżwiarski jest dosyć mały.
czytaj dalej
A jak pan trafił do tego świata? W Polsce łyżwiarstwo figurowe to dość osobliwy wybór.
Stało się tak za sprawą moich rodziców. Jak byłem mały, to było dużo transmisji z zawodów międzynarodowych. Moi rodzice wszystko oglądali i w końcu zabrali mnie do klubu. A mi to się spodobało.
Nie wolał pan grać w piłkę?
Grałem jak każdy chłopak. Lubiłem kopać piłkę, latać za nią. Na bramce nie stawałem, mój brat lubił być bramkarzem, a ja raczej wolałem grać jako strzelec. Potem jednak zaczęło się łyżwiarstwo. Żeby zrobić jakiś wynik, trzeba było poświęcić temu trochę czasu. Na początku nie było aż tak wielkiego reżimu treningowego, bo zacząłem jeździć, gdy miałem cztery lata. Wtedy trenowaliśmy dwa czy trzy razy w tygodniu. Kiedy zacząłem startować na zawodach, to stopniowo liczba treningów była coraz większa. Z czasem wyglądało to tak, że zaczynaliśmy treningi o 6 rano i ćwiczyliśmy do 9, potem szliśmy do szkoły, a po szkole znowu na lodowisko, na 3-godzinny trening i do domu.
W powszechnej opinii łyżwiarstwo to sport dla grzecznych chłopców. Miewał pan jakieś przygody, przeczące tej tezie?
Na samym początku mieszkaliśmy z rodzicami w takiej niezbyt zamożnej dzielnicy w starym budownictwie. To była dość trudna okolica. Czasem na ulicy trzeba było sobie radzić. Były więc różne przygody, bójki. Każdy przez to przeszedł.
Koledzy nie żartowali sobie z pana? Oni robili to, co większość chłopaków w tym wieku, a pan pląsał na lodzie wystrojony jak paw.
Obracałem się w takim towarzystwie, że raczej nikt sobie specjalnie ze mnie nie żartował. Może za moimi plecami. Ja jednak zawsze miałem plan w głowie, starałem się wiedzieć, czego chcę. Koledzy spotykali się na podwórkach, na co ja nie miałem czasu, ale za to ja zwiedziłem kawał świata, a oni nie.
A nie denerwowało pana to, że pana trenerka Barbara Kossowska zdrobniała pana imię i to niezależnie od tego, czy miał pan 14 czy 25 lat?
Na pewno trochę mi to przeszkadzało, ale przede wszystkim ja zawsze pamiętałem o tym swoim celu. Chyba nigdy nie rozmawiałem z trenerką na ten temat.
Dlaczego jeździł pan jako solista? Przyjemniej jest tańczyć z dziewczyną niż samemu.
Może przyjemniej, ale z drugiej strony najlepiej jest być odpowiedzialnym tylko za siebie. W parach są dwie osoby. Ile razy tak bywa, że ktoś zrobi jakiś błąd, a potem są pretensje. Poza tym w szkółce, w której zaczynałem, to trenerzy decydowali, kto jest przeznaczony do jakiej konkurencji.
czytaj dalej
Niektórzy mówili o panu: "wieczny talent, który stale zawodzi nadzieje". Jak pan odbierał takie opinie?
W mojej późniejszej karierze, większość czasu spędzałem w Stanach Zjednoczonych, w Rochester w Minnesocie, gdzie moja trenerka dostała pracę, byłem więc trochę odsunięty od tych negatywnych ocen. Dopiero kiedy jechałem na mistrzostwa Polski, to coś tam do mnie docierało. Jednak dla mnie liczył się mój cel, a nie to, co mówili o mnie inni. Bardzo łatwo jest krytykować, trudniej jest coś zrobić. A ja mimo wszystko na zawsze zapisałem się w historii polskiego łyżwiarstwa figurowego. Przede mną było wielu łyżwiarzy, którzy startowali w najważniejszych zawodach, ale nie zajmowali tak wysokich pozycji. Dopiero ja i moja trenerka wynieśliśmy nasze łyżwiarstwo do wysokiego poziomu.
Który ze zdobytych medali ceni pan sobie najbardziej, ten pierwszy - z mistrzostw Europy w 1985 roku, srebro z 1989 roku czy brąz mistrzostw świata?
Ten ostatni. Więcej rywali, dużo cięższe zawody, bo przecież dochodzą Amerykanie, Kanadyjczycy, Japończycy, Chińczycy. Prawdę mówiąc, to nie udało mi się wówczas pojechać dobrze short programu i nie miałem wielkich nadziei na medal. Ale może to i dobrze, bo do programu dowolnego przystępowałem, nie mając nic do stracenia. I udało się.
Medalu olimpijskiego nie zdołał pan jednak zdobyć, choć miał pan trzy podejścia. Dlaczego?
W Sarajewie, gdzie byłem 12., to były moje pierwsze igrzyska, nie wiedziałem, czego się po nich spodziewać. W tych czasach obowiązywał zupełnie inny system sędziowania, a olimpiada zawsze jest bardzo politycznym przedsięwzięciem, bardziej niż mistrzostwa świata czy Europy. Niektórych rzeczy nie można było przeskoczyć. Po latach w Salt Like City wybuchła afera sędziowska, ale to nie był odosobniony przypadek. Wtedy po prostu ktoś kogoś złapał, ale takie sędziowanie miało miejsce także na innych olimpiadach. Podobnie było w Calgary. To był mój najlepszy start, ale przez tę całą politykę nie mogłem tam dostać wyższego miejsca niż piąte. Z kolei przed Albertville złamałem stopę, miałem operację, wstawiono mi śrubkę, dlatego nie byłem aż tak przygotowany jak przed Calgary.
Tegoroczne igrzyska odbędą się w Vancouver. W Kanadzie da się już wyczuć atmosferę wielkiego wyczekiwania?
Jest wielki szum, Kanadyjczycy są bardzo zadowoleni z tego, że mają te igrzyska. Myślę, że będą one zorganizowane perfekcyjnie tak jak w Calgary, bo oni potrafią to robić.
czytaj dalej
Jedną z najbardziej popularnych konkurencji będzie zapewne niedoceniana w Polsce jazda figurowa na lodzie.
Nie wiem, jak jest z biletami na igrzyska, ale niedawno wróciliśmy z mistrzostw Kanady i w hali nie było wolnego miejsca.
W Polsce jest inaczej. Czy to dlatego wciąż nie widać pana następców?
Kilka lat temu byłem na imprezie 80-lecia PZŁF, na której oglądałem niektórych polskich zawodników podczas pokazów, i uważam, że w kraju jest sporo talentów. Jest też wielu dobrych trenerów. Dlaczego nie ma wyniku? Myślę, że wszystko zaczyna się od popularności tej dyscypliny. Tutaj w Kanadzie łyżwiarstwo figurowe jest niesamowicie popularne. Jest z czego wybierać. W Polsce liczy się głównie piłka nożna.
Często bywa pan w ojczyźnie?
Nie za często. Ostatnio byłem 5-6 lat temu na pogrzebie swojego ojca. Trochę mnie ciągnie do kraju, ale nie mam za dużo czasu. Gdy jest się trenerem, to trzeba bez przerwy doglądać swoich zawodników.
To jeszcze się pan nie dorobił na tym łyżwiarstwie?
Właściwie dopiero teraz pracuję na swoją przyszłość. W latach, kiedy startowałem, to był sport wyjątkowo amatorski. Miałem stypendium i to było tyle. Teraz są płatne zawody, nagrody pieniężne za miejsce, sponsorzy. Gdybyśmy my mieli takie warunki, to moja sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej, byłbym ustawiony.
A tak cały czas trzeba wstawać na szóstą rano i zakładać łyżwy. Bo chyba nie prowadzi pan zajęć zza bandy?
Oczywiście prowadzę treningi z lodu. Ale skoków już nie wykonuję. A do bycia rannym ptaszkiem niestety musiałem się przyzwyczaić.
* Grzegorz Filipowski, najlepszy polski łyżwiarz figurowy w historii. W 1985 roku zdobył brązowy medal mistrzostw Europy, a w 1989 srebrny medal ME i brązowy mistrzostw świata.