ROBERT PIĄTEK: 50 lat po Squaw Valley znów leci pani za ocean na igrzyska olimpijskie. Tym razem jako gość honorowy polskiej ekipy. To wyjazd tylko dla przyjemności, czy też będzie miała pani jakieś obowiązki?
HELENA PILEJCZYK*: Na razie nie wiem, pewnie wszystkiego dowiem się na miejscu. Wiem tylko, że jadę z grupą sponsorską. Wylatuję 10 lutego o godzinie 12.20 z lotniska Okęcie i wracam 20 lutego.
Skąd się wzięło to zaproszenie?
Przez lata wiele razy mówiło się o tym, że łyżwiarki medalistki pojadą na olimpiadę, byłyśmy brane pod uwagę, ale później wszystko się rozmywało. Teraz, ponieważ jest 50. rocznica zdobycia mojego medalu, zwróciłam się do sekretarza generalnego PKOl z pytaniem, czy mogłabym w tę rocznicę jechać na olimpiadę. I pan Adam Krzesiński powiedział: "Pani Heleno, dobrze, że pani nam o tym przypomniała". Potem dowiedziałam się, że pan Piotr Nurowski, prezes PKOl, zatwierdził moją kandydaturę i pojadę na tę olimpiadę, z czego ogromnie się ucieszyłam.
Jest pani w znakomitej formie, uśmiechnięta, pogodna. Pewnie ma być pani dobrym duchem reprezentacji.
Ja lubię ludzi. Z przyjemnością będę dopingowała całą ekipę. Oczywiście najbardziej łyżwiarzy szybkich, bo oni są najbliżsi mojemu sercu. I będę chciała zobaczyć jak najwięcej. Biorę ze sobą aparat, żeby nie było tak, jak w Squaw Valley, że mam dosłownie ze trzy zdjęcia na pamiątkę. Dzisiaj jest to nie do pomyślenia, ale wtedy nikt z naszej ekipy nie miał aparatu.
Poznała pani kogoś z naszych reprezentantów?
Justynę Kowalczyk spotykałyśmy się na piknikach olimpijskich. Przesympatyczna dziewczyna. Uśmiechnięta, bezpośrednia, nie widać po niej śladu gwiazdorstwa. A jest królową naszej ekipy.
Na kogo poza nią pani liczy?
Czasem jest tak, że nie słychać o jakimś zawodniku, a potem okazuje się, że jest to bomba, rewelacja. Tak było w Squaw Valley z Elwirą Seroczyńską. Mam nadzieję, że w naszej ekipie trafi się taki czarny koń. Bardzo bym chciała, żeby zwyżkowała forma Małysza. Ale troszkę boję się o niego. Młodzież nie ma żadnych oporów, jednak zawodnik utytułowany zawsze myśli o tym, żeby nie zawieść. Ja też w Squaw Valley byłam trochę spięta. Przed olimpiadą były mistrzostwa świata, gdzie byłam druga na 1000 m, i było to dla mnie jakimś obciążeniem psychicznym. Z jednej strony jedziesz i wiesz, że na ciebie liczą, z drugiej czytasz w prasie: po co one jadą. Bo nie wszyscy w nas wierzyli.
czytaj dalej
Pani jednak nie zawiodła.
Ten medal to było coś niesamowitego. Przed olimpiadą postawiono nam warunek, że pojedziemy jeśli zdobędziemy punktowane miejsce na MŚ. Tylko mnie udało się osiągnąć minima, dzięki czemu do Squaw Valley pojechała także Elwira. Tamtego dnia przygotowywałam się do swojego biegu i nawet nie wiedziałam, jak wspaniale jej poszło. Jechałam w przedostatniej parze ze Skoblikową. Ale ten bieg rozegrałam bardzo źle taktycznie. Narzuciłam ostre tempo, a ona wiozła się za moimi plecami. Na ostatnich metrach ja osłabłam, a ona mnie wyprzedziła i zdobyła złoty medal. Gdybym oszczędziła troszkę sił na dwóch pierwszych okrążeniach, to może inaczej wszystko by się potoczyło. Ale i tak byłam szczęśliwa.
Kiedy po raz pierwszy założyła pani na nogi łyżwy?
Jako dziecko 5-, 6-letnie miałam takie łyżwy z dwoma płozami, które przypinało się paskami do bucików. Mieszkałam wtedy w Pułtusku, a że wówczas nie odgarniało się śniegu, to leżał on ubity i można było jeździć po ulicach. Poza tym pamiętam, że na Narwii przy mostach były miejsca, gdzie stały ławeczki, grała muzyka i ludzie przychodzili się tam poślizgać. To było oczywiście przed wojną.
Co pani pamięta z wojny?
Pamiętam, że w 1939 r. uciekaliśmy przed Niemcami. Jechaliśmy z mamą i rodzeństwem na jakiejś furmance, głównie nocami, bo w dzień były naloty. Ja bez jednego buta, bo po drodze gdzieś go zgubiłam. Kiedyś była jakaś strzelanina. Uciekaliśmy w kartofliska, słyszałam, jak kule uderzają o roślinki. Ale nie pamiętam, żebym płakała ze strachu. Dzieci inaczej wszystko przeżywają.
Była pani w Warszawie w czasie powstania.
Przyjechaliśmy na kilka dni przed wybuchem, bo ojciec był w organizacji. Na początku panował ogromny entuzjazm. Najpierw mieszkaliśmy u dalekiej rodziny na Grochowie, ale podpalono dom i musieliśmy uciekać. Byliśmy na Krochmalnej, później w piwnicy na Złotej, a następnie, już do końca powstania na Siennej. Pamiętam, że chodziłam po wodę na Białą. Raz w czasie nalotu w ostatniej chwili zdążyłam wbiec do sieni, tuż przed tym, jak zawaliła się góra domu. Gdy leciały bomby, to był straszny świst. Kiedyś obok mnie stał pan z teczką. Kiedy było słychać świst, to on podnosił teczkę nad głowę i robił przysiad. Mama mnie skrzyczała, bo roześmiałam się wtedy. W ogóle zawsze krzyczała: nigdzie nie chodź, tylko ty mi zostałaś. Ale ja sobie nie zdawałam sprawy, że mogę zginąć. Myślałam, że to niemożliwe.
Jak to się stało, że zaczęła pani uprawiać łyżwiarstwo?
Przygodę z łyżwami rozpoczynałam w bardzo zaawansowanym wieku, miałam 22 lata. Byłam żywą osobą, uprawiałam siatkówkę, tenisa, lekkoatletykę. Jak tylko w klubie brakowało kogoś do danej konkurencji, to mnie wstawiano. Trener Kazimierz Kalbarczyk zauważył mnie kiedyś na stadionie i zapytał, czy nie chciałabym spróbować łyżwiarstwa. To był wrzesień i tylko sucha zaprawa, ale miałam po niej takie zakwasy, że więcej na treningu się nie zjawiłam. Zimą poszłam jednak podejrzeć, jak trenują łyżwiarze, i Kalbarczyk powiedział: "Jak przyszłaś, to może założysz łyżwy i spróbujesz". To było 25 grudnia 1952 r.
czytaj dalej
Potem było 37 tytułów mistrzyni Polski, Squaw Valley i drugie igrzyska w Innsbrucku.
To była dla mnie tragedia. 15. miejsce było najlepszym, jakie zajęłam, a co to za satysfakcja dla medalistki olimpijskiej? Trener stwierdził, że postawił na stare konie. Prasa zaczęła pisać: dlaczego ta Pilejczykowa jeszcze trenuje, dlaczego nie ma następczyni. No i związek postanowił, że skoro nie chcę sama skończyć, to trzeba mi w jakiś sposób pomoc. Przed zgrupowaniem kadry w Berlinie dostałam telegram, że mój wyjazd jest odwołany. Do mistrzostw Polski przygotowałam się na lodowisku urządzonym na basenie w Elblągu, ale i tak zajęłam drugie miejsce. Na drugi rok zgłosiłam się do rady głównej Stal i dostałam pieniądze na wyjazd do Berlina. Trenowałam obok naszej kadry, a potem wygrałam mistrzostwa Polski. Powiedzieli, że w takim razie będą mnie zabierać, ale rok później sytuacja się powtórzyła. Musiałam skończyć, bo nie trenując na torze, nie miałam szans.
Chyba nie do końca pani skończyła, skoro zdobyła pani dwa złote medale mistrzostw świata w kategorii powyżej 65 i 70 lat.
Ja do tego nie przywiązuję absolutnie żadnej wagi. Wiadomo, że to są takie zawody bardziej na luzie. Oczywiście każdy do nich się przygotowuje, ale jest obojętne, czy ktoś jest gruby, czy chudy, czy jeździ szybko, czy wolno. Dalej bym jeździła, ale niestety kontuzja kolana mi to uniemożliwia. Teraz mam trudności nawet z dłuższym chodzeniem.
Jak się zmienił sport przez te pół wieku, które upłynęło od zdobycia przez panią medalu olimpijskiego?
To jest zupełnie inny świat. Dziś są aerodynamiczne kostiumy, łyżwy z ruchomą płozą, lód jest heblowany, wygładzany, polerowany. Nawet woda jest specjalnie dobierana, aby poślizg był jak najlepszy. Łyżwiarze jeżdżą w klimatyzowanych halach, gdzie mają równe szanse, nie ma tak, że jednemu zawieje w plecy, innemu w twarz. Ja startowałam w rajtuzach, grubych skarpetkach, czepku i rękawiczkach. Jeździliśmy na otwartych torach, czasami był śnieg, wiatr albo odwilż, łyżwy zapadały się w lodzie. W Squaw Valley nie było z nami żadnego dziennikarza. O lekarzu czy masażyście nie było co marzyć. Zawodników było 13, do tego czterech trenerów i kierownik, w sumie cała ekipa liczyła 18 osób. Rywale mieli zupełnie inne warunki, ale uważam, że jak na owe czasy było wspaniale.
czytaj dalej
Za brązowy medal w Vancouver nasi zawodnicy otrzymają 150 tys. złotych nagrody z PKOl. Co pani otrzymała za swój?
Od klubu dostałam ekspres, przyznam się, że ani razu nie udało mi się zaparzyć w nim kawy. Chyba był felerny, a że nie był też ładny, to trzymałam go w piwnicy. Ale jakieś cztery lata temu oddałam go do klubu, ponieważ było tam wygrawerowane na wieczku "medalistce olimpijskiej Klub Sportowy Olimpia". Od Wojewódzkiego Komitetu Kultury Fizycznej dostałam małą lodóweczkę. Od Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego - komplet sztućców na sześć osób. Od PKOl - podobny komplet. A jeśli chodzi o Główny Komitet Kultury Fizycznej, to dostałam dwie średnie pensje. To wszystko. Aha, z prezydium Miejskiej Rady Narodowej dostałam malutki grawertonik, a zakład pracy podarował mi niedużą palemkę w doniczce. Ani podwyżki, ani nagrody pieniężnej. Powiedzieli, że jeśli ktoś wraca z USA, to mu nie potrzeba żadnych nagród.
Uprawiając sport, musiała pani równocześnie pracować? Co pani robiła?
Kiedy zaczynałam z łyżwiarstwem, byłam nauczycielką. Wcześniej skończyłam liceum pedagogiczne, a jako że wtedy wszędzie brakowało nauczycieli, to dostałam do wyboru kilka miejscowości. Wybrałam sobie Elbląg i zaczęłam uczyć w szkole podstawowej. Nawet śpiewu, choć śpiewałam okropnie. Jednak kiedy zaczęły się wyjazdy na zgrupowania, to powiedzieli mi: jak chce pani pracować w szkole, to musi pani zrezygnować ze sportu. Musiałam się zwolnić. Przyjęto mnie do ZAMECH-u, dużego zakładu, gdzie byłam sekretarką w wydziale prawnym.
Czy z pani perspektywy dzisiejszy sport to jeszcze ciągle sport, czy już bardziej biznes?
Kiedyś nie było reklam, sponsorów. Dziś, jeżeli ktoś jest sprytny i oczywiście dobry, to może naprawdę dużo uzyskać. Za moich czasów nie wiedzieliśmy też w ogóle, że istnieje coś takiego jak wspomaganie. Teraz medycyna coraz bardziej wchodzi w sport i nie zawsze ten najlepszy jest najlepszy. Ale chcę powiedzieć, że choć może nie dorobiłam się majątku, to jednak to, co przeżyłam i zobaczyłam, jest nie do przecenienia. To coś wspaniałego stawać na podium, widzieć polskie flagi, wiwatującą Polonię, która przerwała kordony porządkowych, żeby się do nas zbliżyć. I gdyby trzeba było to powtórzyć, to poszłabym tą samą drogą.
*Helena Pilejczyk urodziła się 1 kwietnia 1931 w Zieluniu k. Mławy. Brązowa medalistka olimpijska ze Squaw Valley na 1500 m (druga była Elwira Seroczyńska), gdzie na innych dystansach zajęła też 5. i 6. miejsce, srebrna medalistka MŚ na 1000 m (1960), 37-krotna mistrzyni Polski (1954-1971). Mieszka w Elblągu.