"Nie mam sobie nic do zarzucenia. Nic nie brałam" - mówiła po powrocie z igrzysk Kornelia Marek i prosiła, żeby poczekać na wynik badania próbki B. Wynik już jest i pewne też jest, że Polka stosowała niedozwolone środki dopingujące.

Reklama

W jej organizmie wykryto tzw. EPO, czyli erytropoetynę. Eksperci twierdzili, że na żadnej dużej imprezie sportowej, jeszcze nie zdarzyło się, by wynik próbki A nie został potwierdzony przez próbkę B. I mieli rację.

"Nie może być mowy o przypadku. Przecież chodzi o najsilniejszy koks, jaki istnieje! Nie można się tłumaczyć, że było coś w syropie. Zrobili jej zastrzyk i nie wiedziała z czym?" - mówił Piotr Nurowski, prezes PKOl.

Wygląda na to, że to dopiero początek sprawy, bo prezes Nurowski już zapowiedział drobiazgowe śledztwo w tej sprawie. Zawodniczce, a także jej ewentualnym pomocnikom, grożą bardzo poważne konsekwencje, i to nie tylko ze strony FIS (Międzynarodowej Federacji Narciarskiej).

"Na pewno czekają ją 2-3 lata bezwzględnej dyskwalifikacji, wykluczenie z kadry olimpijskiej na Soczi, zostanie odebrane jej też stypendium" - groził prezes Nurowski. "A gdy okaże się, że ktoś ją do tego namówił albo jej w tym pomógł, złożę wniosek o dożywotnią dyskwalifikację tej osoby".

Test przeprowadzono w czasie igrzysk w Vancouver po biegu sztafetowym 4x5 km, w którym Polki zajęły 6. miejsce. O pozytywnym wyniku próbki A poinformowano w ostatnią środę. 12 marca, na żądanie zawodniczki, w olimpijskim laboratorium w Richmond przeprowadzono badanie próbki B.

Najlepszym osiągnięciem indywidualnym Marek było 11. miejsce w biegu na 30 km techniką klasyczną. Dobrze spisała się również w sprincie drużynowym, w którym wspólnie z Sylwią Jaśkowiec zajęły dziewiąte miejsce.