Miał pan 17 lat i 9 miesięcy, kiedy w 1982 roku na Roland Garros został pan najmłodszym zwycięzcą turnieju wielkoszlemowego. Co dzieje się wtedy w głowie tak młodego człowieka?
W mojej głowie nie stało się nic. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że zrobiłem coś niewiarygodnego. Ale reakcja na sukces to całkowicie indywidualna sprawa. Dużo zależy od ludzi, którzy cię otaczają. Ja podróżowałem wszędzie z jednym trenerem i trójką innych szwedzkich tenisistów. Byłem z nich wszystkich najmłodszy i po Roland Garros nic się w naszych stosunkach nie zmieniło. Kiedy się nudzili, wysyłali mnie po karty. Czegokolwiek potrzebowali, słyszałem: Młody, leć to po to, czy tamto. To samo było w domu, bo miałem dwóch starszych braci. Moi rodzice też mieli bardzo zdrowy stosunek do mojej kariery. Jedyne, co się zmieniło - obcy ludzie zaczęli mnie rozpoznawać. No i miałem tytuł.
Kilka miesięcy po Roland Garros przyszedł kolejny sukces - Australian Open i zaczęła się pana długoletnia rywalizacja z Ivanem Lendlem. Tylko wy spotkaliście się w finałach wielkoszlemowych na trzech różnych nawierzchniach, zanim zrobili to Roger i Rafa. Lubiliście się, jak oni?
Nie można tego porównać. W tamtych latach osobiste animozje między tenisistami były trochę ważniejsze niż dziś. Toczyliśmy ze sobą o wiele cięższe pojedynki psychologiczne. Na turniejach w ogóle nie patrzyłem na Lendla jak na osobę, nie obchodziło mnie, czy jest fajny, czy nie. Był dla mnie najlepszym tenisistą na świecie, z gigantycznym serwisem i forhendem. Facetem, którego muszę pokonać. Ale nie było tak, że ze sobą nie rozmawialiśmy. Graliśmy dużo meczów pokazowych, gdzie nie było żadnej presji. Dzięki temu mogliśmy się poznać.
Mieliście chyba silniejsze osobowości od dzisiejszych tenisistów?
Przede wszystkim było nas więcej - tenisistów, którzy w jednym czasie byli w stanie wygrywać największe tytuły. Taka jest różnica między obecnymi czasami, a latami 80-tymi, uważanymi przez wielu za najlepszą dekadę w dziejach tenisa. Ja, Becker, Edberg, McEnroe, Connors i Lendl - każdy z nas miał więcej niż pięć tytułów wielkoszlemowych. Kiedy przyjeżdżaliśmy na jeden turniej, każdy z nas był pewien, że może ten turniej wygrać - obojętnie na jakiej nawierzchni się odbywał. Nawet Becker był przekonany, że wygra French Open. Z tego rodziły się rywalizacje, ja kontra Lendl, Becker kontra Edberg, McEnroe kontra Lendl.
Dziś dorównują wam chyba tylko Federer i Nadal?
Są znacznie lepsi. Czy ktoś może sobie wyobrazić większą osobowość niż Nadal? To niemożliwe. Albo Federer i sposób w jaki on gra, nie wyobrażam sobie nic doskonalszego. W porównaniu z nim Pete Sampras czy Andre Agassi to żadne osobowości. To znaczy Agassi był bardzo wyrazistą osobą poza kortem, ale w czasie meczu po prostu był i grał. Nigdy nie zrobił żadnego gestu, nie pokłócił się z sędzią. Zupełnie jak Borg, nie mówiąc już o Samprasie. Myślę, że właśnie od niego zaczęła się cała dyskusja o braku osobowości u tenisistów. On nie wdawał się w żadne interakcje. Moja rakieta mówi za mnie - to było jego powiedzenie. W tamtych czasach prowadziliśmy o wiele bardziej skomplikowaną grę psychologiczną z rywalem. A dziś gracze bardziej koncentrują się na sobie, rywal jest na drugim miejscu.
Tenisiści stali się bardziej profesjonalni, skupieni na własnych karierach?
Nie bardziej niż my wtedy. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł być bardziej skupiony ode mnie, w czasach kiedy grałem w tenisa.
Tak było aż do roku 1988, w którym wygrał pan Australian Open, French Open i US Open. Co się potem stało?
W ciągu jednej nocy, po zwycięstwie w finale US Open, moja uwaga odwróciła się od tenisa i skierowała na zupełnie inne rzeczy. Nie wiem dlaczego. Gdybym znał odpowiedź, być może umiałbym wszystko odwrócić. Ale nie byłem w stanie nic zrobić. Po prostu pewnego dnia twoja motywacja, wola zwycięstwa znika. To samo stało się z Borgiem, z McEnroe, niedawno z Lleytonem Hewittem. To samo czeka Rogera i z Rafę. Nagle, w wieku 23, 28, czy 35 lat wygrywanie meczów przestaje być najważniejszą rzeczą w życiu. To, że dalej chcesz być tenisistą, nie ma nic do rzeczy.
Po latach próbował pan wrócić. Musiało być ciężko przyjeżdżać na turnieje, które kiedyś się wygrywało i odpadać w pierwszych rundach?
Tak widzieli to inni ludzie. Dla mnie to było coś zupełnie innego. Nie grałem już po to, żeby być najlepszy na świecie. Nie miałem szans. Grałem, bo wciąż kochałem tenis. Pierwsze rundy nagle stały się tak samo ekscytujące, jak kiedyś finały. Szybciej przegrywałem, ale przez to jeszcze bardziej pragnąłem jechać na kolejny turniej. Kiedy wygrywasz pięć meczów z rzędu, masz satysfakcję. Ale myślisz sobie - O Boże, jutro znów to samo. Dzięki temu, że nie grałem tak wiele, tenis znów zaczął sprawiać mi przyjemność. Dotarłem do 41. miejsca rankingu, a wcześniej przez dwa lata nie dotykałem rakiety.
Jak szukał pan swojego miejsca w życiu poza tenisem?
Nie szukałem. W Eurosporcie zapytali mnie, czy nie chcę być komentatorem. Spróbowałem i okazało się, że to lubię. Mówienie o tenisie okazało się równie fascynujące jak sam tenis.
Mats Wilander (ur. 1964) to szwedzki tenisista, były numer 1 rankingu ATP. Zdobył siedem tytułów wielkoszlemowych, tylko on obok Jimmiego Connorsa, Andre Agassiego i Rafaela Nadala wygrywał je na każdej z trzech nawierzchni.