"Taki pseudonim przylgnął do mnie w koledżu, bo wszystko robię powoli. Kiedy ubieram się albo czeszę przed wyjściem, często się zamyślam" - przyznał tenisista.

Być może Isner jest trochę ślamazarny. Jak na studenta ma także nieco staroświeckie hobby - uwielbia łowić ryby, grać w pokera i słuchać muzyki country. Ale na korcie "Dziadek" przeistacza się w prawdziwą bestię. Serwisy tego mierzącego 205 cm tenisisty sieją spustoszenie. W meczu II rundy miał 30 asów.

Reklama

Jeszcze do wczoraj "Dziadek" zajmował 416. miejsce na liście ATP. Do turnieju w Waszyngtonie trafił tylko dlatego, że w ostatniej chwili zrezygnował Fernando Gonzalez i organizatorzy mieli zbędną dziką kartę. Isner marzył, o tym, aby wygrać chociaż jeden mecz.

Tymczasem w ciągu ostatniego tygodnia musiał zagrać tyle meczów, że zrujnował sobie wszystkie zabrane tenisówki. Podeszwy jego butów - ostatniej z dwóch par, które spakował - były tak zdarte, że agent musiał dostarczyć mu nową parę na półfinał.

Kiedy w drodze do finału Isner wygrywał z Timem Henmanem, Tommym Haasem i Gaelem Monfilsem, atmosfera na trybunach bardziej przypominała mecz futbolu amerykańskiego niż tenisa. "Dawaj Johnny" - krzyczeli koledzy "Dziadka" z uczelni. Emocji było sporo, bo we wszystkich spotkaniach o wyniku decydowały tie-breaki. "Pewną rolę w entuzjazmie moich znajomych mógł odgrywać alkohol" - przyznał "Dziadek".

Reklama