MARTA MIKIEL: Został pan milionerem z dnia na dzień - jeden z najniższych kontraktów w NBA zamienił na 34 mln dol. za 5 lat. Takie pieniądze to chyba ból głowy?

MARCIN GORTAT*: I to całkiem spory. Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jaką władzę mają pieniądze. I jaka łączy się z nimi odpowiedzialność. Nikt nie wie, ile ważnych rzeczy przegapiłem i ilu straciłem przyjaciół właśnie przez pieniądze. Powiem wprost - bardzo mojemu życiu zaszkodziły.

Zna się pan na inwestowaniu?

W tym wieku, a mam 26 lat, trudno uważać się za specjalistę. Ale myślę, że jestem dwa poziomy wyżej od przeciętnej. Miałem najlepszych nauczycieli. Od kilku lat mogę podpatrywać, jak to robią dużo bogatsi.

Milionerzy z NBA rozmawiają o pieniądzach?


Rzadko. Wielkie pieniądze, które zarabiamy, to ważna część naszego życia, ale w szatni stają się tylko dodatkiem do koszykówki.

Czyich rad pan słucha?


Najlepszy jest Adonal Foyle, weteran, w NBA od 13 lat. Ma łeb jak komputer. Wszystko, czego się tknie, przynosi zyski. Angażuje się w niesamowite sprawy, jak akademicki ruch prodemokratyczny czy propagowanie zdrowego stylu życia wśród dzieci na Karaibach. Jego fundacja jest znana na całym świecie. Mam też profesjonalnych doradców. W tej chwili pracują dla mnie dwie osoby. Trzeba się samemu nieźle znać, żeby odróżnić specjalistów od tych, którzy chcą na mnie zarobić. Doradcy wykonują operacje, ale wszystko analizują ze mną. I dodatkowo sprawdzają siebie nawzajem.

Co okazało się najlepszą inwestycją?

Odpowiem przewrotnie: inwestycja w samego siebie. Dbanie o rozwój, praca nad sobą jako koszykarzem i konsekwentne budowanie wizerunku. Jeśli chodzi o finanse, to moje projekty wciąż są w trakcie realizacji.

Na jakie szaleństwo pan sobie pozwolił jako milioner?

Jedyną rzeczą, na jaką wydałem nieco więcej pieniędzy, jest mercedes klasy S. I wcale nie kosztował 600 tys. zł, jak można przeczytać w internecie. To totalna bzdura, podobnie jak doniesienia o wodzie sodowej, która uderzyła mi do głowy.

A do jakiego szaleństwa się pan nie posunął?

Myślałem o jachcie, prywatnym samolocie albo kupieniu drużyny sportowej. To byłoby niesamowite. Kuszące, ale pozbawione sensu. Na obecnym etapie życia nie czas na takie transakcje.

Kiedy przyszło panu do głowy, że warto inwestować w wizerunek?

Kiedy trafiłem do NBA. Zdałem sobie sprawę, że staję się osobą publiczną i muszę wiele rzeczy robić inaczej. Poza tym wymyśliłem sobie fundację. Doświadczyłem w karierze pomocy od wielu osób. Chciałem to w jakiejś formie społeczeństwu zwrócić, na przykład pomagając dzieciakom, których nie stać na uprawianie sportu. Okazało się, że mogę sprawić, żeby Polacy mieli więcej radości i korzyści z tego, że jestem w NBA.

Fundacja nazywa się MG13. To pana opatentowana marka - od inicjałów i numeru na koszulce. Czy może kiedyś służyć celom komercyjnym?

Zgadza się. MG13 ma się kojarzyć tylko z Marcinem Gortatem. To moje logo, które w przyszłości może firmować gamę produktów. Na pewno także będzie chronione prawami patentowymi. To jeden z elementów mojej strategii.

Razem z Orlando Magic walczy pan w finale Konferencji Wschodniej. A jeszcze w zeszłym roku był pan rozczarowany, że zostaje w tym zespole.

To nie było rozczarowanie. Byłem zdziwiony ruchem Orlando, które wyrównało ofertę Dallas Mavericks, czyli kontrakt na 34 miliony. Wiedziałem, że w każdej z tych drużyn mam szansę walczyć o mistrzostwo NBA. Podstawową różnicą były minuty spędzone na parkiecie - w Dallas pewnie byłoby ich więcej. Chciałem zmienić drużynę. Wciąż nie opuszcza mnie pragnienie, aby wyjść z cienia Dwighta Howarda. Ale to pragnienie nie gra większej roli, kiedy gramy w finale konferencji i wciąż mamy szansę na mistrzostwo NBA.