Tak samo jak Polskiej Ligi Koszykówki, której mecze kilkanaście lat temu stały na bardzo wysokim poziomie, na trybuny przychodziły tysiące widzów, a jeszcze więcej gromadziło się przed telewizorami, bo spotkania zespołów z Wrocławia, Pruszkowa, czy Włocławka transmitowano wtedy regularnie w otwartych stacjach.

Reklama

Tamten boom koszykarski nad Wisłą zawdzięczaliśmy zawodowcom z Ameryki. „NBA is faaaantastiiic!” - okrzyk, od którego zaczynały się transmisje znał każdy kibic. Tak samo, jak nazwiska Jordana, Johnsona, Pippena, czy Barkleya. To w nich zapatrzeni byli nasi koszykarze, z którymi w latach 90. trzeba było liczyć się w Europie - Zieliński, Wójcik, Tomczyk i inni.

Wraz z przyjściem epoki telewizji kodowanej zainteresowanie basketem w naszym kraju zmalało. NBA nie było gdzie oglądać, a w polskiej lidze komu kibicować, bo drużyny zapełniły się dziesiątkami anonimowych obcokrajowców. W efekcie ligowa koszykówka przyciągała przed ekrany mniej ludzi niż... siłowanie na rękę - tak wynikało z jednego z zestawień oglądalności gdzieś tak przed rokiem.

Gortat może przyczynić się do odzyskania przez basket należnego prestiżu i uratować Eurobasket. Kwota 34 milionów dolarów, którą w najbliższych latach ma zarobić w Dallas Mavericks na pewno uruchomi wyobraźnię setek chłopców, którzy kozłują piłkę na boiskach swoich blokowisk, bo przecież Gortat też tak zaczynał na łódzkich Bałutach. Teraz jest na szczycie, a za nim idą inni - w NBA ma zagrać też Szymon Szewczyk, o którego stara się Milwaukee Bucks. Każdy z nich zagra w reprezentacji Polski podczas Eurobasketu, jest więc szansa, że mimo wszystko podczas mistrzostw hale się zapełnią. Nie dzięki akcjom promocyjnym, tylko magii NBA.