PAP: Czym jest dla pana udział w Dakarze?

Arkadiusz Lindner: To zawsze było moje marzenie. Mógłbym nawet komuś sprzątać, ale ważne, żeby tu przyjechać, tu być. A o występie myślałem od 10 lat. Lubię ekstremalne sporty, a to jest właśnie najbardziej ekstremalnym rajd na świecie.

Reklama

To dosyć długo przyszło panu czekać na debiut...

Moja droga był stopniowa. Od razu zakładałem, że warto jednak nabyć trochę doświadczenia, nauczyć się sprzętu, zbudować dobry zespół i odpowiednio tym zarządzać. Od trzech lat już bardzo poważnie przygotowywaliśmy się do tego rajdu. W międzyczasie zdobyłem Puchar Polski i zostałem mistrzem Europy, zacząłem się ścigać w Pucharze Świata i to wszystko doprowadziło mnie do Dakaru.

Reklama

Pana obóz wygląda imponująco. Kto tu z panem przyjechał?

Oprócz mechaników mamy ekipę medyków. Jest doktor Bartek Kasprzak, który wraz w fizjoterapeutą Konradem Wawrzyniakiem opiekują się mną już od pół roku, kiedy wróciłem z Pucharu Świata ze złamaną miednicą. Menedżerem jest moja żona Gabrysia, która też pokochała ten sport i bardzo jej się ten klimat podoba. Wszyscy wierzą we mnie i daje mi to wielką moc. To jest naprawdę profesjonalny team. Przyjechaliśmy tu chyba z najlepszą kliniką, dysponujemy komorą hiperbaryczną, masażami limfatycznymi, mamy mrożenia, słowem wszystko, co potrzebne jest do regeneracji.

To chyba musi dużo kosztować?

Reklama

Dakar jest takim magicznym rajdem, że robi wrażenie na wielu ludziach. Ja nie mam głównego sponsora, jestem przedsiębiorcą i praktycznie sam to finansuję, ale korzystam też z pomocy życzliwych ludzi. Dzięki temu wydałem mniej niż milion euro, a właśnie na taką sumę szacuję cały projekt o nazwie "Dakar". Nasi partnerzy pomagają jak mogą, ja np. jestem zawodnikiem fabrycznym producenta amortyzatorów. Nadal walczymy o promocję, a Dakar w tym bardzo pomaga, otwiera wiele drzwi.

Niektórzy traktują jednak tę imprezę mniej profesjonalnie, raczej jako przygodę życia.

Mam zupełnie inne podejście. Jak już coś robię, to na 100 procent. Nie wyobrażam sobie, żeby przyjechać na taki rajd, jak to się mówi, na partyzanta. Dakar to zweryfikuje. Nie interesuje mnie skończenie go po kilku dniach.

Dojechanie do mety jest pana głównym celem?

Chciałem podjąć rywalizację z najlepszymi, ale niestety już pierwszego dnia wszystkie plany wzięły w łeb. Z odcinka wróciłem chyba o 23. Już na 24. kilometrze rozwaliłem koło, próbując wyprzedzić zawodnika, który się przed tym bronił. Właściwie miałem go już na tylnym kole, ale musiałem podjąć szybką decyzję – albo wbijam się na drogę, albo nie ryzykuję jego zdrowia i odpuszczam. Zrobiłem to drugie i to ja pojechałem w kamienie, w sekundę rozwaliłem zacisk hamulcowy i oponę. Męczyłem się z tym przez kolejne 400 km. Przekładałem koło z przodu na tył i z powrotem, żeby tylko doczłapać do mety. Zatrzymywałem się na długie naprawy i nawet organizatorzy pytali, czy aby nie ściągnąć mnie z trasy. Właśnie już tego pierwszego dnia zobaczyłem prawdziwy obraz Dakaru.

Po tej przygodzie zweryfikował pan cele?

Tak. Przede wszystkim chcę ukończyć wszystkie etapy, chociaż o czas też będę walczył. Jestem jednak przekonany, że jak nie teraz, to w niedalekiej przyszłości pokażę, co potrafię i na pewno jeszcze niektórzy się zdziwią, jak można jeździć na takim ciężkim quadzie z napędem na cztery koła. To na pewno nie jest nasz ostatni Dakar. Chcemy tu być systematycznie.

Czymś pana jako debiutanta Dakar zaskoczył?

Rosyjski Silk Way Rally mnie urzekł, podobnie jak Abu Dhabi Challenge Desert. Oni robią wszystko, żeby mieć najlepszy rajd na świecie. Tutaj jest trochę inaczej, czuje się, że rządzi pieniądz. Ja w sercu od wielu lat noszę tego Beduina i dla mnie jest to mistyczna przygoda, a kiedy zestawia się to z taką komercyjną stroną, to trochę mi nie pasuje. Ale rozumiem, że taki jest świat, a to jest po prostu biznes. Z drugiej strony jestem zachwycony profesjonalnym przygotowaniem etapów.