Subkultura, tyle że bez kultury - tak można nazwać tych, którzy dochodzili swoich praw z kijami bejsbolowymi w Birmingham, po tym jak Aston Villa ograniczyła kibicom Legii liczbę miejsc na stadionie Villa Park. Prezes Mioduski zaprotestował nie przychodząc na mecz w Lidze Konferencji, część kibiców, a raczej kiboli poszła z tej okazji pobić się z angielską policją. 46 zatrzymano.

Reklama

Bez kibiców Legii na meczach wyjazdowych

W piątek UEFA wydała wyrok. Poza 100 tys. euro grzywny, które zapłaci klub z Warszawy, jego kibice nie wyjadą na pięć kolejnych meczów pucharowych. Wiosną zespół Legii zagra w barażu o 1/8 finału Ligi Konferencji. Będzie jedynym klubem z ekstraklasy w rozgrywkach europejskich. I przy okazji pozbawionym wsparcia swoich fanów w meczach wyjazdowych.

Myślałem - tak jak zapewne Ty, Drogi Czytelniku - że kibicom Legii będzie z tego powodu wstyd, smutno, lub chociaż przykro. Gdzie tam. Kiedy w piątek wracałem w ich tłumie z ostatniego meczu grupowego z AZ Alkmaar, widziałem ludzi zadowolonych z siebie. „La, la, la la, fuck UEFA” - śpiewali już na trybunach.

Mentalność kibiców

Część kibiców Legii zachowuje się jak współcześni partyzanci, bojownicy ze skorumpowanymi władzami europejskiej piłki, które chcą ich wymienić na pikników. Piknik to taki kibic co to przychodzi na stadion dla rozrywki, a nie z misją wspierania ukochanej drużyny. Piknik jest sezonowcem, podpina się pod sukces. Prawdziwy fan zespołu jest gotów na wszystko: stać 90 minut w chłodzie, deszczu i śniegu. Kiedy trzeba, dyscyplinuje swoich piłkarzy ciosem z liścia (co też zdarzało się w Legii). Kiedy trzeba, walczy z policją jak w Birmingham.

Piszę o tym, bo bez zrozumienia tej subkultury bardzo trudno z nią walczyć. To jest inna mentalność, inne cele. Dlatego kara od UEFA nie jest dotkliwa dla kiboli w szalikach Legii. Wręcz przeciwnie. Jest dla nich swoistym komplementem i powodem do dumy. „Boją się nas kibice angielscy, boją się nas także holenderscy” - śpiewają. Boją się, czyli, w ich mniemaniu, szanują.

Dyktat "Żylety"

Reklama

Świat kibicowski nie jest jednolity. Są w nim tacy, którzy handlują narkotykami na trybunach, wykorzystują stadionowy tłum do mniejszych, lub większych przestępstw. Wierzą w rozwiązywanie problemów z pomocą kija bejsbolowego. Tych nazywa się czasem pseudokibicami, lub kibolami. Stadionowa większość jest spokojna, chodzi na mecze z przywiązania do drużyny, wielu denerwuje dyktat „Żylety”. Odróżnić jednych od drugich nie jest wcale tak łatwo, jak by wydawać się mogło.

Jako najbogatsza, ale i najdroższa dyscyplina sportu piłka nożna to niełatwy biznes. Już w 2016 roku, gdy Legia po raz ostatni grała w fazie grupowej Ligi Mistrzów Dariusz Mioduski był zbulwersowany burdami wywołanymi przez fanów Legii na meczu z Borussią Dortmund. Wtedy do kibiców umizgiwał się drugi z właścicieli klubu Bogusław Leśnodorski. Niedługo potem Mioduski spłacił Leśnodorskiego i sam zaczął dowodzić Legią. Wydawało się, że nastanie czas cywilizowania fanów.

Droga do tego jednak daleka i wyboista. Kiedyś bezwzględną walkę kibolstwu na Legii wydał koncern ITI. Efektem była długotrwała zimna wojna, cisza na trybunach, spadek liczby widzów, bo agresywni zastraszali pikników. Po 9 latach konfliktów ITI nagle sprzedał Legię (80 proc. akcji kupił Mioduski). To był traumatyczny związek zakończony nagłym rozwodem. Mioduski zapewne nie chce powtarzać takiego scenariusza. Stąd wrażenie, że coraz częściej idzie na ustępstwa. A potem płaci kary, bo przecież to on zasili kasę UEFA tymi 100 tys. euro.

Potrzebne wsparcie w walce ze stadionowym bandytyzmem

W walce z bandytyzmem w piłce Mioduskiego i szefów innych klubów powinien wspierać rząd i policja. Tymczasem w ostatnich latach społeczność kibicowska w Polsce była przez władzę dopieszczana. Przed niedawnymi wyborami do parlamentu podpisy pod stadionem Legii zbierała głównie Konfederacja. Wydaje się oczywiste, że to jest ugrupowanie polityczne najbliższe gustom kibiców piłkarskich. W wyborach w Warszawie uzyskało 7,05 proc głosów (7,16 w Polsce).

Ludzie ze światopoglądem fanów ligowej piłki są więc zdecydowaną mniejszością wśród mieszkańców stolicy. Ale to bardzo głośna mniejszość. Podczas meczu z Alkmaar 27 tys. ludzi zerwało się na równe nogi, by odśpiewać wszystkie zwrotki „Mazurka Dąbrowskiego”. Wyczułem, że dla wielu z nich toczy się właśnie gra o zagrożoną ze wszystkich stron prawdziwą polskość. Wystarczy poczytać napisy na transparentach wywieszonych na trybunach, by wiedzieć jakie mają poglądy liderzy tej subkultury.

Nośności futbolu nie lekceważy władza. W dość osobliwy sposób. W minionych latach do czołowych zespołów ekstraklasy i do PZPN przeniknęli osobnicy związani z partią rządzącą, którzy pobierają dziesiątki tysięcy złotych pensji w zamian za dopływ gotówki do klubów ze spółek skarbu państwa. Albo innych firm, których właściciele umizgiwali się do władzy. Znam wysoko postawionego działacza PZPN, zagorzałego przeciwnika PiS, który dla dobra polskiej piłki układał się z rządem. Sport chce być apolityczny, a pieniądze nie śmierdzą.

W całej tej złożonej rzeczywistości musi poruszać się polski futbol. Niewielu troszczy się o jego dobro. Większość troszczy się o własne.