Przemyślał pan już sobotni konkurs?
Analizowaliśmy te skoki z Hannu Lepistoe. Nie były złe i na miejsce, jakie zająłem, nie zasłużyłem. Tylko co z tego, przecież nic nie jestem w stanie zrobić. Mógłbym tylko siąść i się załamać, pomyśleć: nie warto dalej skakać. Ale jestem uparty i będę dążył do realizacji swoich postanowień.


Czyli udanego startu w igrzyskach olimpijskich w Vancouver? Wiele razy mówił pan, że będzie skakał do tej imprezy.
Jak na razie to mój główny cel. Nie będę się koncentrował na dacie zakończenia kariery. Teraz najważniejsze są dla mnie igrzyska i do tej imprezy się przygotowuję. Nie jestem już młody, więc ciężko mi myśleć, co będzie dalej.


Czy jest coś, co może pana przekonać, by po igrzyskach nie kończyć kariery?
Przede wszystkim motywacja, jaką mam teraz. Trudno mi określić, co zrobię, jeśli tego zabraknie.


Sukces byłby wystarczającą zachętą?
Pewnie, choć czasami też utrudnia podjęcie decyzji. Tak było przecież z Otylią Jędrzejczak, która po kolejnym medalu nie mogła się zmotywować do pracy i wahała, co robić dalej. Wielu zawodników, również w skokach, kończyło kariery po dużych sukcesach. Gdybym ja miał się tak zachowywać, to już dawno dałbym sobie spokój (śmiech). Wiem, że na wiele mnie stać. Potrafię wygrywać. Trzeba tylko mocno się przyłożyć i wierzyć w to, co się robi.


Czy po sobotnim konkursie przemknęła panu przez głowę myśl, że decyzja o współpracy z Hannu Lepistoe była zła?
Nie. Rozmyślałem, dlaczego wyszło tak, a nie inaczej. Rafał Śliż, który obserwował zawody przy zeskoku, w szatni powiedział mi: musisz iść do kościoła i pomodlić się o dobry wiatr, bo takiego pecha jak ty, miał mało kto. W sobotę zostałem zapytany, czy strata tytułu mnie zabolała. Nie, bo ja go nie straciłem. Byłem mistrzem świata w Sapporo i to mi zostanie. Teraz nie byłem w stanie tego powtórzyć.


Jak się pan czuje po kilku tygodniach treningów z Finem?
Dobrze. Gdy kończę trening, nie jestem zmęczony, tylko czuje, że nogi są jakby naładowane energią. Nad siłą pracujemy zupełnie inaczej niż w reprezentacji, jest więcej odbić. To w zasadzie powrót do tego, co robiliśmy z Hannu już wcześniej. Przez rok nie ćwiczyłem w ten sposób, więc muszę wejść w rytm, uaktywnić pewne partie mięśni.


Czy to już przygotowania do kolejnej zimy i dopiero wtedy będzie można mówić o efektach?
Zaraz na początku naszej współpracy Hannu uprzedził mnie: nie wymagaj cudów i dobrze przemyśl, co czeka cię teraz. My nie przygotowywaliśmy się do tych mistrzostw świata, ale szykujemy się na przyszłoroczne igrzyska. W moim przypadku, przy zagubionej technice, w miesiąc nie da się nic zrobić. Potrzebuję czasu.


Mimo to mówi pan, że do konkursu na dużej skoczni w Libercu podchodzi optymistycznie nastawiony. Jak więc traktować te słowa?
Po pierwsze liczę, że w końcu dopisze mi szczęście i trafię na lepsze warunki. Po drugie moje skoki nie są tak złe jak miejsca, jakie zajmuję. Wiem jak bywało w poprzednich latach. Na treningach udawało się skakać świetnie. W zawodach, gdy pojawiały się emocje, rywalizacja, zakodowane gdzieś błędy wracały. Poradziłem sobie z tym, a teraz jest tak samo. Luźne skoki wychodzą mi całkiem fajnie. Tak było tu w Libercu, tak było przed wyjazdem, w Szczyrku. Dlatego byłem wielkim optymistą.




























Reklama