W lepszej sytuacji wydaje się ten opatulony w kanadyjską flagę, trochę wyższy i lepiej zbudowany. Każda sekunda zdaje się przybliżać go do zwycięstwa. Nawet komputer błyskawicznie obliczający wszystkie kombinacje nie pozostawia Amerykaninowi zbyt wielkiej nadziei - wskazuje, że Kanadyjczyk ma 86 procent szans na zwycięstwo. Wszyscy czekają na ostatni ruch ręki, który rozwieje wątpliwości. Ruch ręki... krupiera.
Chwilę później następuje eksplozja radości. Jedna z niewielu kart, która mogła uratować Amerykanina, szóstka, pojawia się - jako ostatnia - na stole. I to już jest koniec - Jerry Yang został zwycięzcą WSOP, czyli tak naprawdę mistrzem świata w pokerze. Tak, w pokerze, czyli w jednym z najpopularniejszych sportów na ziemi. Jakkolwiek głupio to brzmi.
Bajeczne pieniądze
Tak było rok temu. Teraz cała Europa zastanawia się, czy w finale Euro 2008 górą będą Niemcy czy też może Hiszpanie, ale Amerykanie mają to w nosie. W USA większą sławę zyska nie ten, kto strzeli gola na miarę złotego medalu, ale ten, który przy karcianym stoliku będzie lepszy od tysięcy rywali. A turniej WSOP 2008, nieprzerwany festiwal pokera, właśnie trwa. Jak nie dać się ponieść emocjom, kiedy łączna pula nagród wynosi około 200 milionów dolarów?! Jak nie spróbować dopchać się do tego tortu, nie zgarnąć choćby... marnego miliona, nędznych pięciuset tysięcy, niech będzie nawet upokarzająca jałmużna - stówka i trzy zera. Próbuje więc każdy, nawet 94-letni Jack Ury bijący rekordy pokerowej długowieczności. - Jest znacznie lepszy ode mnie - mówi jego wnuk (grubo po czterdziestce), a sam Jack twierdzi: - Możesz przegrać, mając wszystko, i wygrać, nie mając nic. Pokera uczysz się całe życie...
Wspomniany na wstępie Yang zaraz po tym, gdy na stole pojawiła się szóstka, zniknął w ramionach rodziny i przyjaciół. Oto wkroczył do elitarnego klubu najlepiej zarabiających sportowców na świecie - schować mogą się Boruce, Kubice, Małysze czy nawet Podolski do spółki z Klose. Mały, żółty pasek, który pojawia się na ekranie telewizora pod twarzą Amerykanina mówi wszystko - Jerry Yang, 8 250 000 dolarów. Proszę dobrze policzyć zera - mowa o około dwudziestu milionach złotych.
W żadnym innym sporcie najlepsi zawodnicy nie wygrywają takich sum. Jamie Gold zgarnął za jednym zamachem 12 milionów dolarów, Joe Hachem z dwóch turniejów przywiózł 10 milionów. I tak dalej - lista pokerowych milionerów jest dłuższa niż lista miejsc, w których pracował Leo Beenhakker, i dłuższa niż liczba partii, które zwiedził Ryszard Czarnecki. Gdyby obok siebie stanęli wszyscy posłowie PiS i PO, też chyba liczebnością nie dorównaliby karcianym krezusom.
I ty wygraj milion
Co najważniejsze - nie ma chyba sportu, w którym można byłoby przebić się na szczyt w takim tempie. Nie musisz jak Pudzianowski spędzać piętnastu lat w siłowni, nie musisz jak Boruc od małego taplać się w błocie i łapać pędzącej z zawrotną prędkością piłki. Nikt nie da ci po twarzy, nikt nie złamie żebra. Nie spadniesz z konia ani z motoru, nie zderzysz się z barierką, nie przewrócisz się przy lądowaniu. Nie musisz nawet biegać wokół bloku. Mogłeś mieć zwolnienie z lekcji wychowania fizycznego, gardzić sportem, mogłeś być zwykłym szaraczkiem bez pomysłu na życie - w pokerze wciąż masz wszystkie drzwi otwarte. Tylko po prostu - nie obraź się - nie możesz być tumanem. Tylko tyle i aż tyle.
Historia Yanga jest poruszająca. To imigrant z Laosu, ojciec szóstki dzieci, pracownik socjalny opiekujący się chorymi maluchami. Przeprowadzając się do USA, wiedział, że to kraj, w którym spełniają się marzenia. Ale marzeniem miało być spokojne życie w czterech ścianach. Na taki filmowy American Dream absolutnie nie liczył.
W pokerową karierę zainwestował 225 dolarów - tyle przeznaczył na turniej kwalifikacyjny. I potem jakimś cudem zawędrował na sam szczyt. - Muszę porozmawiać z szefem - mówił chwilę potem. - Potrzebuję chyba dwóch tygodni urlopu. Później wrócę do pracy. Natomiast moja żona na pewno nie! - dodawał szczęśliwy. I z miejsca blisko milion dolarów przeznaczył na cele charytatywne...
Takie opowieści czytamy w zasadzie co roku. Legendą owiany jest, w dużej mierze dzięki swojemu nazwisku, Chris Moneymaker, czyli w tłumaczeniu na język polski "Krzysztof robiący pieniądze”. Od razu odpowiadamy - to prawdziwe nazwisko, a nie żadna marna ksywka. Do turnieju w 2003 roku zakwalifikował się dzięki internetowemu turniejowi, na który wydał 39 dolarów. Przebrnął przez całe to sito i dotarł do finałowego stolika, przy którym był nie do zatrzymania - tak właśnie księgowy z Tennessee wygrał 2,5 miliona dolarów i rozpoczął pokerowy boom. Amerykanie rzucili się do komputerów, chcieli być tacy sami jak on. Oblężenie było tak wielkie, że największa na świecie internetowa sala pokerowa PartyPoker.com zaczęła notować rekordowe zyski sięgające kilkuset milionów dolarów rocznie (ludzie grają przeciwko sobie, ale operator pobiera minimalną, niezauważalną prowizję z każdego rozdania - robi się z tego wielka kwota, biorąc pod uwagę porażającą liczbę klientów). A Moneymaker? Dziś księgowości nie prowadzi nawet sobie, bo mógłby nie dać rady - jako ambasador pokera zarabia krocie.
Oko w oko
Co więc zrobić, by stać się pokerzystą. Siedzę właśnie przy stoliku z Marcelem Luske, jednym z najlepszych graczy w Europie. Jego znak rozpoznawczy to założone odwrotnie okulary oraz... śpiew. Patrzy w karty i na melodię znanego przeboju śpiewa: "Give a little bit of five”. Nie wiem, czy naprawdę potrzebuje piątki, by wygrać, czy też blefuje.
Luske obserwuje każdy mój ruch. Jak dotykam kart, jak bawię się żetonami, jak podbijam stawkę. Amerykańska odmiana pokera to nie jest gra szczęścia, a przynajmniej nie tylko szczęścia. W ręku masz tylko dwie karty. Później trzy pojawiają się na stole. Następnie jeszcze jedna. I jeszcze jedna. Łącznie z siedmiu kart liczy się pięć, które ci pasują - tak przedstawiają się reguły w absolutnym skrócie, ale... karty wcale nie są najważniejsze. Większość rozdań kończy się bez ich pokazywania.
- W pokerze twoją bronią są żetony - mówią gracze. - Żetony to piłka. Musisz nimi tak operować, tak umiejętnie podbijać stawkę, żeby zniechęcić przeciwnika.
No więc Luske patrzy na mnie, a jego luz jest irytujący. Myślę, czy warto ryzykować i grać dalej, a jeśli grać, to za jaką stawkę, a on właśnie zaczął sobie gwizdać. I gdy już podjąłem ostateczną decyzję, on nagle mówi: - Nieźle się prezentuje ta twoja dama...
Mówi o siedzącej obok narzeczonej czy o karcie, którą mam w ręku? Bo tam jest dama w istocie. Co on do licha miał na myśli? Poza tym nawet jeśli zgadł, że mam damę, to czy to oznacza, że jest w lepszej sytuacji niż ja? Jego karta wciąż może być słabsza. Wchodzę, a on pasuje. Żetony są moje. Luske: - Dobrze grasz. Wiesz dlaczego? Bo twoje ruchy są logiczne. Zastanawiałem się, jakie karty sam musiałbym mieć, żeby postępować tak jak ty. I wyszło mi na to, że damę z dziesiątką.
Później przeczytałem w internecie, że Luske właśnie z tego jest znany - podobne kwestie wygłasza w czasie wielkich turniejów. Mówi: - Twoje dwa króle w ręku to imponująca karta... I wszyscy się zastanawiają - skąd wiedział? Ale cóż, czterech milionów dolarów, które wygrał w samych turniejach, nikt mu nie dał za ładny śpiew.
Wycofaj się w porę
Gdyby nie było takich ludzi jak Luske, Hachem czy Hellmuth, można byłoby uznać, że poker ze sportem nie ma wiele wspólnego. W sporcie przecież liczy się powtarzalność, nie ma miejsca na przypadek. Nie jest tak, że zorganizuje się sto biegów na sto metrów i za każdym razem wygra kto inny - nie, będzie grupa kilku zawodników, którzy zawsze będą bić się między sobą. W piłce nożnej też bywa różnie, ale... zazwyczaj wygrywają Niemcy.
A w pokerze? Hellmuth zgarnął już jedenaście bransolet WSOP, które przyznawane są za zwycięstwa w poszczególnych (nie tylko głównych) turniejach. Trudno więc mówić o przypadku. Lista karcianych wirtuozów jest tak samo wąska jak prawdziwych gwiazd piłki. I jeśli posadzimy Hellmutha i Hachema do pokerowego stolika wraz z ośmioma innymi graczami, najpewniej po kilku godzinach zostanie przy nim właśnie ta dwójka.
- Jeśli pilotujesz samolot, musisz mieć czysty umysł, być skoncentrowanym tylko na tym. W pokerze jest tak samo. Zawsze musimy być spokojni i opanowani. Cały czas trzeba obserwować rywala, analizować sytuację przy stole. Ważna jest intuicja i cierpliwość. A także zdolność przejęcia inicjatywy w odpowiednim momencie. Jeśli jesteś naprawdę dobry, jeśli zdominujesz osoby, z którymi siedzisz przy stoliku, przeciwnik nawet mając w ręku dwa asy, będzie drżał o wynik - tłumaczy Luske. - Poza tym ważna jest rozwaga, umiejętność wycofania się w odpowiednim momencie, cierpliwość. Dobry gracz w dłuższej grze zawsze pokona słabego, więc jest to sport - dodaje.
Poker jak boks
Gramy dla zabawy w warszawskim klubie Platinium. Luske przyleciał do Polski trenować... Agnieszkę Rylik przed wyjazdem na WSOP. No bo jeśli uznamy, że poker to sport (a uznać to chyba trzeba, jest nawet lobby, by był to kiedyś sport olimpijski), to i trening w nim jest ważny. Rylik, niegdyś znakomita bokserka, dziś już nie zakłada rękawic, tylko maluje paznokcie i siada do gry w karty. Jest jedną z polskich celebrities, które popularyzują tą grę - to samo robią Michał Wiśniewski czy Liroy.
- Pracuję dla stacji TVN, w której robię reportaże o sportowcach. Kiedyś robiłam program o pokerze, chciałam pokazać go od innej strony, udowodnić, że to nie jest sport, który kojarzyć się musi tylko z ciemną, zadymioną piwnicą. PartyPoker zaproponowało mi wzięcie udziału w jakimś turnieju. No i teraz mam to szczęście, że nie inwestuję własnych pieniędzy. Jest sponsor, właśnie firma PartyPoker, i dzięki temu mogę grać w dobrych turniejach. Na dodatek to, co wygram - jest moje. Ja mam się bawić - uśmiecha się.
Ale na tej zabawie już nieźle zarobiła. - Udało mi się wygrać kilkanaście tysięcy euro. Można sięgnąć nawet po parę milionów, tyle że dla mnie pieniądze nie są tak wielką motywacją. W ringu też nigdy o nich nie myślałam - tłumaczy Rylik.
Luske tak mówi o Agnieszce: - Gdy walczysz z przeciwnikiem przy stole, musisz robić to umiejętnie. Najpierw zadajesz delikatne ciosy, badasz rywala, aż przychodzi czas, kiedy go nokautujesz. Jak w boksie. Dlatego Aga doskonale potrafiła się odnaleźć w pokerowym świecie. Pomyślałem, że jest materiałem na wielkiego gracza.
Zbliża się fala
To, że w pokera grają Rylik, Wiśniewski, Liroy czy Jan Tomaszewski to znak czasu. Moda na tę grę wielkimi krokami zmierza do Polski. - Jeszcze kilka lat temu, gdy grałem w piłkę w Niemczech, nikt tam nie interesował się pokerem. A teraz podobno jest to bardzo popularne. Ta fala zmierza w naszą stronę - mówi Piotr Reiss, jeden z najlepszych polskich piłkarzy i wielki fan pokera.
- Czy często gram w pokera? To wszystko zależy od tego, co uznamy za "często”. Staramy się w wyselekcjonowanym gronie spotykać raz na dwa tygodnie. To taka ekipa lekarska, bo poza mną w jej skład wchodzą głównie lekarze. Siadamy razem i tłuczemy do oporu, choć zabawowo. Czasami się trochę pośmiejemy, czasami poblefujemy. Choć jak oglądam turnieje pokera w telewizji, to widzę, że zawodowcy raczej nie blefują, a przynajmniej robią to bardzo rzadko. Grają mocno tylko wtedy, kiedy mają naprawdę mocne karty.
- Te telewizyjne turnieje naprawdę uwielbiam - kontynuuje Reiss. - Szczególnie gdy gra jakiś VIP i można mu pokibicować. Wtedy mówię "spasuj”, "graj”, "podbij”. Emocje jak przy piłce nożnej. Poza tym staram się podpatrywać, jak grają zawodowcy, kto blefuje i jak to robi, jak podbijać z mocną kartą. I tak dalej... To są wszystko ważne, darmowe lekcje. Właśnie z telewizji nauczyłem się, że tylko kiepski pokerzysta dużo blefuje. Kto wie? Może jak skończę karierę piłkarską, uda mi się zostać pokerzystą? - zastanawia się były król strzelców polskiej ligi, napastnik Lecha Poznań.
Turnieje, które tak lubi oglądać Reiss (w Polsce pokazuje je często stacja SportKlub), cieszą się coraz większą popularnością. W USA to prawdziwa atrakcja ramówki. Właśnie dlatego w tym roku WSOP wyjątkowo odbywa się... od lipca do listopada. Na początku lipca wyłonionych zostanie dziesięciu najlepszych graczy, a potem przez cztery miesiące telewizja ESPN będzie tłukła zapowiedzi, podgrzewała atmosferę, przedstawiała sylwetki szczęśliwców. Wszystko po to, by w listopadzie nikt nie przegapił wielkiego finału.
Zamiast spaceru
Wracając do Piotra Reissa, może tym pokerzystą rzeczywiście zostanie. Najpierw, jak niemal wszyscy, zacznie stawiać pierwsze kroki w internecie, gdzie turnieje zaczynają się co chwila, a grać można 24 godziny na dobę przeciwko ludziom z całego świata - po twojej lewej Brazylijczyk, po prawej Węgier, naprzeciwko Francuz i Australijczyk...
Całe pokerowe towarzystwo spotyka się na wielkich portalach. Są tacy, którzy grają nie na pieniądze, są tacy, którzy inwestują ledwie dolara czy dwa, inni wrzucają sto, a jeszcze inni w każdym rozdaniu operują tysiącami "zielonych”. Każdy znajdzie stolik i towarzystwo dla siebie. W dodatku wcale nie trzeba jechać do Las Vegas (choć takie wycieczki wygrać można w każdej chwili), by sięgnąć po gigantyczną forsę - wcale do rzadkości nie należą turnieje z pulą nagród wynoszącą milion dolarów. Może więc zamiast iść na niedzielny spacer z psem, lepiej na kilka godzin (jeśli dobrze pójdzie i nie odpadniesz jako jeden z pierwszych) usiąść przy komputerze? Któż by nie chciał być... robiącym pieniądze? Królem strzelców Euro już nie zostaniesz, ale królem kilku rozdań? Dlaczego nie?