Wydarzenia dwóch pierwszych meczów eliminacyjnych pokazały, że reprezentanci i sztab szkoleniowy potrzebują spędzić więcej czasu ze sobą, bo – jak wiadomo, ale co najłatwiej umyka przy kontrakcie selekcjonera zagranicznego – na dobre rzeczy warto i trzeba czekać.

Reklama

Memy czy komentarze fachowców przywołujące poprzedniego selekcjonera są absolutnie nie na miejscu: świadczą o małostkowości, braku wyobraźni lub nadmiernym przywiązaniu do własnego podwórka z (niemal) zasadami omerty włącznie. Gdyby bowiem porównać obydwu szkoleniowców, to można bezpiecznie stwierdzić, że Jerzy Brzęczek doskonale znał piłkarzy, ale nie miał na nich pomysłu, a Paulo Sousa ma doskonałe pomysły, ale nie do końca znał piłkarzy. W zastanej sytuacji zmuszony był do klasycznego „rozpoznania bojem”.

W kontekście powyższej definicji oraz wydarzeń, wydaje się niemal przesądzone, że kadencja Paulo Sousy będzie dla polskich piłkarzy testem z inteligencji taktycznej. Pierwsze dwa mecze uzmysłowiły chyba selekcjonerowi, że i on będzie musiał zdać ten egzamin w podstawowym zakresie: dopasowania swoich koncepcji do możliwości wykonawczych podopiecznych.

Krytyka i porównania do poprzedników nie mają sensu

Reklama

Obraz gry w pierwszych dwóch meczach eliminacji MŚ 2022 od razu uruchomił sceptyków i życzliwych wszelkiej maści, którzy skrupulatnie wyliczają selekcjonerskie błędy i podkreślają wątpliwą zasadność jego wyboru. Należy zauważyć, że jakiekolwiek porównania do dwóch poprzednich selekcjonerów reprezentacji nie mają sensu.

Sousa czerpie z doświadczeń na zupełnie innym poziomie. Jako zawodnik grał (w latach świetności) m.in. w Juventusie, Borussii Dortmund, Interze Mediolan czy Parmie – dwa razy wygrywał LM. Jako trener prowadził m.in. Fiorentinę czy FC Basel (model funkcjonowania tego drugiego klubu jest, poza wzorcami bałkańskimi, obiektem westchnień gros prezesów ekstraklasy). Obydwie płaszczyzny doświadczeń mogłyby być marzeniem dwóch poprzednich selekcjonerów.

Czytanie gry i błyskawiczne zmiany, odwaga taktyczna w ustawieniu: od asymetrycznego 3-4-1-2 przez 4-4-2 do 3-4-3. Takich cudów w pełnym biegu wnikliwy kibic

reprezentacji dawno nie widział i to musi robić wrażenie. Sęk w tym, że owy bieg – jak dotąd – z gatunku jałowo-kulawych, a to za sprawą ograniczeń reprezentantów, o których selekcjoner miał prawo nie wiedzieć aż tak wnikliwie.

Czy Paulo Sousa mógł oczekiwać, że – zwłaszcza przy pierwszym golu Węgrów - lepiej spisze się podstawowy bramkarz Juventusu? Czy miał prawo oczekiwać więcej od obrońcy, którego polskie media wynoszą niemal na piedestał Premier League? Czy mógł wiedzieć jak bardzo lewe wahadło kadry to klasyczni „jeźdźcy bez głowy”? Czy mógł podejrzewać, że napastnik notorycznie przymierzany do top klubów ma permanentny kłopot ze skutecznością?

W każdej formacji dwóch pierwszych spotkań kadry Sousy było po elemencie do wymiany, co też selekcjoner „w praniu” zauważał i czynił. Robił to nader skutecznie: serce rosło od patrzenia na „remuntadę” Orłów Sousy z Węgrami. Uśmiechałem się patrząc na Piątka motywującego kolegów, czy Jóźwiaka puszczającego oko do Zielińskiego. Takie obrazki chcemy oglądać – świadczą one, że Paulo Sousa „zdobył” serca zawodników – na umysły potrzebuje jeszcze chwili.

Inteligencja taktyczna to umiejętność skutecznego zarządzania polem gry w czasie. Każdy element układanki musi do niej wnieść zasoby intelektualne (myślenie), emocjonalne (zaangażowanie), fizyczne (siła, szybkość, przyspieszenie, skoczność, wytrzymałość) i techniczne: choćby przyjęcie piłki oraz umiejętność jej dokładnego podania do partnera, który musi też znaleźć się odpowiednio, by takie podanie było jak największym zagrożeniem dla rywali.

W sytuacji kiedy w każdej formacji jest element, który „nie trybi”, lepsi piłkarze są zmuszeni być do dyspozycji słabszych - łatać dziury by machina jakkolwiek funkcjonowała. Stąd bierze się krytyka Lewandowskiego, który cofa się i rozgrywa, Zielińskiego, który ginie w gąszczu walki wręcz i Krychowiaka, który – osamotniony i bez przestrzeni ani wsparcia – wymusza faule. Nie byłoby tego przy skutecznych (szybkich i dokładnych - potrafiących minąć krycie) wahadłach oraz asekuracji i wychodzeniu na pozycje w pozostałych strefach pola gry.

Próby dewaluowania wartości warsztatu Paulo Sousy to nonsens: możliwość skutecznej rywalizacji o laury klubowe jest zarezerwowana dla top 10 trenerów celebrytów, którzy mają do dyspozycji horrendalne budżety jako sine qua non sukcesu. Nie oznacza to, że poza nimi nie ma dobrych trenerów, a tych od lepszych i najlepszych różnią tylko wyniki, osiągnięcia. Te uzyskuje się z czasem i w określonych okolicznościach. Nowy selekcjoner swoje właśnie rozpoznał, a że potrafi czytać przebieg gry i szybko myśleć, to duża część z nas powinna być ciekawa nadchodzących wydarzeń.

Historia lubi się powtarzać

Historia toczy się kołem i lubi się powtarzać. Najlepszym dowodem jest kontuzja Roberta Lewandowskiego, która żywo przypomina mi zdarzenie z udziałem Kamila Glika sprzed MŚ 2018 roku. Kiedy po niefortunnym zdarzeniu odpadł filar obrony, morale w kadrze (i wśród kibiców) upadło wraz z nim, a reprezentacja zaliczyła mundialowy blamaż. Zdarzenia, które przytrafiło się kapitanowi nie ma co rozpatrywać: mogło się przydarzyć w Budapeszcie, albo w pierwszych minutach gry na Wembley. Zdarzyło się z Andorą, bo taki jest futbol. Daje on drużynie (zwłaszcza seniorom) możliwość pokazania, że wyciągnęła wnioski z trudnego doświadczenia w przededniu rosyjskiego czempionatu.

Paulo Sousa ma do wykonania bardzo ambitne i trudne zadanie, do którego predyspozycje ma ewidentne. Kadra potrzebowała doświadczonego „byka przewodnika”, który musi teraz nastawić mentalnie i wolicjonalnie zespół na grę bez swojego lidera, a to sytuacja bezprecedensowa dla reprezentantów. Selekcjoner ma do tego solidną podstawę, a na młodych reprezentantów Polski na pewno działają wiedza i charyzma byłego kolegi z boiska takich asów jak Ronaldo R9, Roberto Baggio, Christian Vieri, Alessandro del Piero, Diego Simeone, Lilian Thuram czy Fabio Cannavaro i wielu innych. Obecny selekcjoner grał obok lub przeciwko idolom z dzieciństwa swoich podopiecznych, a to w piłce jest mocny argument. W marketingu nazywamy to "efektem wow" - kwestia czasu kiedy zadziała on w kadrze.

Byłoby dobrze, żeby chemia między stronami dała efekty już w środowym meczu. Dzisiejsza drużyna reprezentacyjna to „ciekawy kolektyw z potencjałem”, poprzednią ekipę tworzyli „piłkarze grający w coraz lepszych klubach”. Oby Paulo Sousie nie przyszło wkrótce do głowy zastanawiać się „jakim cudem”?

Do Londynu jedziemy – jak w 1973 roku – bez najlepszego piłkarza. Wówczas był nim Włodzimierz Lubański. Inny był czas, inni ludzie, inny świat i futbol, a w reprezentacji Polski grali wówczas zawodnicy, których (wkrótce) zazdrościł nam cały świat.

Jedno nie uległo zmianie: Anglicy są wielcy, świetni i pyszni bezprecedensową potęgą Premier League. W tym też upewniają ich brytyjskie media. Polacy zaś mają w każdej formacji zawodnika, który ma coś Albionowi do udowodnienia.

Mamy też bramkarza, który jest wesołkiem drużyny. Nie mamy nic przeciwko, by został „klaunem” i powstrzymał Anglię. Okazja jest do tego wymarzona...